Mżonek uruchomiony. Wybieramy się na ryby.
Wiercenie przerębli jest chyba na fali, bo i reszta miasta miała na dzisiaj taki sam plan.
Rozpoczynamy swój godzinny rejs. Mżonek kapitanem, Mirabelka płynie posłusznie za nim. Nastroje sielankowe.
- Wędki wziąłeś?
- Wystarczy przynęta.
- A skąd?
- Z portfela.
- Nie kumam!
- Nie przyszliśmy tu na żaby!
Coś wreszcie zarybiło.
W drodze na łowisko stajemy się właścicielami jeszcze kilku zbędnych zdobyczy. Ktoś wcześniej zanęcił.
Podchodzimy do akwenu i cały ten sielankowy czar pryska.
Na przestrzeni dwóch metrów kwadratowych, setce karpi zupełnie nie wychodzi pływanie synchroniczne.
Kat za parawanem uzbrojony w pałkę, humanitarnie dokonuje rzezi.
- Pan ich nie zabija, bierzemy je żywcem!
Patrząc w szklące oczy, spełniamy kilku karpiom ostatnie życzenia.
Odchodzimy z poczuciem klęski.
W foliowym worku jezioro staje się coraz bardziej płytkie.
To-nie-my!
Świetne!
OdpowiedzUsuńA ja lubię rybki, choć jestem mordercą. To się nazywa...mieszane uczucia-Jola W.
OdpowiedzUsuńJa też nie mówię, że nie. Choć mówię Nie!
UsuńPozdrawiam :)