Spotykamy się w sklepiku, ja po bułki, On po chleb.
Sędziwy Pan z marmurową pooraną twarzą. W tych bruzdach z bliska widać kurze łapki przy oczach. Kilka lat temu te oczy jeszcze się śmiały.
Płaszcz przytulony do pleców, które garną się do ziemi. Przy kieszeni rozdarcie zamknięte mozolnie palcami kobiety, brak jednego z guzików. Szalik w zielono-czerwoną kratę, wełniany wgryza się w szyję.
Starzec sunie cicho, zbyt cicho w stronę kasy. Rozglądam się i przystaję jeszcze na chwilę przy regale. Staję za nim.
Gdy prosi o chleb jego słowa mają zapach tego chleba. Przy płaceniu przelicza grosze skrupulatnie z matematyczną precyzją. Uśmiecham się, ale spuszcza wzrok zawstydzony równaniem na minus. Schylam się i podnoszę złotówkę trzymaną wcześniej w dłoni. Dotykam jego ramienia, jest kruche jak skrzydło ptaka. Teraz ja zawstydzona podaję monetę, tłumacząc, że mu wypadła.
Wychodząc uśmiechamy się do siebie.
Przestaję się spieszyć.
Piękne i smutne. Nieuchronne.Ze swej strony wypada mi się cieszyć, że potrafiłam ocenić ile człowieka jest w człowieku na jeden rzut oślepionego karwieńskim słońcem oka...
OdpowiedzUsuńmiejmy więc oczy szeroko otwarte
UsuńThuja, Dziękuję
Jesteś wspaniała, kilka słów a wzruszyłam sie jak nigdy. Dziękuję- Jola W.
UsuńI ja się wzruszyłam.
UsuńDziękuję