Świt łasił się nieufnie, jak czarny zapchlony kocur wyginał grzbiet. Z martwych świateł latarni próbowała wymknąć się ćma. Doganiałam ją wczoraj, a ona każdego dnia zasypiała kość w kość. Kilkoma gestami próbowałam uśmierzyć ból. Spod parasola szyb ściekła jedna łza, bo tylko jedna pamięta ten słony smak, taki prawdziwy, inne dawno utknęły już w gardle.
Przyglądam się jak w ścianach szepty tatuują ścieżki. Nie pytam – Czemu?
To wszystko jest tak cholernie nieostre . Filcową szmatką przecieram jedyne okno zawieszone tuż nad głową i połączone z każdą wolną żyłą, z każdym wyciętym nerwem na twarzy. Zamykam je dopiero, gdy powietrze zaczyna łamać się z deszczem.
Jeszcze tylko wtulę rozchylone kolana, by ułożyć się obok sterty poduszek idealnie czystych i prawie już martwych.
- Powtórzymy to dzisiaj?
Odsłonię ramię, byś mógł wdrapać się we mnie.
Ale jak... po ramieniu?
OdpowiedzUsuńMirabelko mam nadzieję, że to chwilowe te czarne myśli.
pozdrawiam
Czyż odkryte ramię nie kusi?
UsuńM.