Obudził Mirabelkę
chłód.
Nadmienić
trzeba, że to zjawisko przyrodnicze nie wydarza się nader często, gdyż
przeważnie wybudzają ją piekielne moce uderzeń gorąca, w których to Mirabelka
ostatnio pławi się jak śledz w oleju, tudzież inna panga smażona w głębokim
tłuszczu.
A więc powracając do chłodu. Czepialscy pewnie zauważyli, że zdanie nie może zaczynać się od "A więc", więc skoro powróciliśmy
już do chłodu pozostańmy na tych wykolejonych torach grafomanii i z turkotem
postarajmy się ruszyć do przodu.
- No jak
ruszyć do przodu, skoro wykolejone? – żachnęła się Mirabelka – i nie tory
wykolejone, tylko jeśli już to pociąg – próbowała wtrącić swoje trzy grosze
jakby miała mandat z profesury.
- A co to
jest "mandat z profesury" do cholery? – wystrzelił narrator zawiązując sobie
pętlę na szyję.
Odłóżmy te
bezsensowne kłótnie na bok. Do brzegu! Jakby to najtrafniej określił Mżonek.
Powiało
chłodem. Można by domniemać, że to Najmłodszy Pępek w rodzinie wietrzył lodówkę,
sprawdzając, czy aby światło w tym nowoczesnym urządzeniu z lat
dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nie powstaje z namnażania pleśni na
wiejskim serku, ale nie, no właśnie - Nie! Ten niepokojący chłód wziął się i
powstał po Mirabelkowej prawicy, czyli jakby pod kontem od prawej ściany sypialni,
ale patrząc przez okno z balkonu.
- No ale do
brzegu! – chrząknęła Mirabelka – Ta twoja łódz tonie.
Nic bardziej
mylnego. Opowieść toczy się o poranku, czyli jakieś dziesięć wdechów kukułki
przed godziną ósmą.
Tych co nie wiedzą jak wygląda zegar z kukułką, zapraszam do
sąsiada piętro wyżej nad Mirabelką. Sąsiad, taki okaz posiada i jest możliwość,
że za niewielką opłatą pokaże swoją kukułkę. Jakby to nie brzmiało, może to być
całkiem kulturalne doświadczenie.
No dobra!
Skąd wieje ten chłód mamy opanowane, gdyż powstał w wyniku braku Mżonka.
Mirabelka
obudziła się więc w pustym małżeńskim łożu.
Łożu! No właśnie…i żeby nie być
drobiazgowym, ale również zadbać o doinformowanie gawiedzi, dodać należy, że
owo łoże zeszłej nocy poległo pod naciskiem Mżonka. Jakież było uradowane mirabelkowe
dziewczę, że nie pod jej powabem padł na ziemię materac. Jakiegoż wysiłku
musiała się dopuścić, by zmienić banana na twarzy, w coś jakby nadgniłą cytrynę.
Jakichże to słów musiała użyć, by wyrazić swą rozpacz z faktu rozsypania się domowego
legowiska.
- No i się
zesrało! – takichże to słów użyła.
Skwituję, bo
mi się antenka w berecie już tak rozciągnęła, że o puencie zaraz nie będzie
mowy.
Czyli co my
tu mamy?
Aha! Pobudka
była, wyro ogarnięte, Mżonek w robocie.
Został
Najmłodszy Pępek, no ale on wziął i wyszedł do szkoły, bo była już za dziesięć
ósma. No i kto tam jeszcze został? No kot i pies, roztocza, ale to normalka jak
u wszystkich, coś nadal mało.
Tak więc…
Przemarznięta
do szpiku kości Mirabelka (to żeśmy już uzgodnili), zaczęła rozprostowywać
zesztywniałe gnaty i doczołgała się biegiem w stronę kalendarza.
A tam?!
Zjawisko cudowne, jak nenufary na księżycu, jak trzydzieści kilo mniej na
wadze, no marzenie, o którym strach marzyć.
Stoi jak wół
data. Nie okalana żadnym kołem. Zero krzyżyków, wykrzykników, no nic. Cisza jak
makiem zasiał. Żadnych słów w typie: badania, umówić wizytę, zastrzyk, onkolog,
psychiatra, mocz, krew i łzy. Nic. Samoistna cyfra 25. 25 maja, żadnych zadań
specjalnych! Mirabelka ze szczęścia oszalała. Poleciała czym prędzej do kuchni,
zrobiła kawę, powróciła na łono salonu i rzuciła swe dupsko centralnie w fotel.
I właśnie miała robić Nic, gdy zza ściany coś
cicho warknęło.
Skręt głowy w prawo. Wirus przeciąga się dostojnie na łóżku. Nazywajmy
to jeszcze łóżkiem będzie o wiele prościej.
Skręt głowy w lewo. Fijusiowi
właśnie udało się wydostać spod fotela, gdyż wcześniej swoją zajebistością
nicnierobienia przygniotła go Mirabelka. Wtem ponowne warknięcie, trzy
chrząknięcia, jeden bąk, ale mocarz, bo firanki się rozhulały.
- Halo –
wyszeptała Mirabelka spłoszona zaistniałą sytuacją – Halo! – teraz już jakby
krzyknęła – Jest tam kto?
- No ja! –
odpowiedziało Licho, a zaskrzypiał materac.
- A co ty
robisz w domu? – przywitała Syna z przeterminowanym Peselem Mirabelka – Ty nie jesteś
w robocie?
No i jesteśmy
u brzegu, bo właśnie o tym Synu miała to być opowieść.
- A która to?
– próbował zreflektować się Syn z Peselem
- No jak to
która? Toż to już prawie południe – poruszyła czasem Mirabelka.
I zaczął się
przypływ. Mirabelka wylała cały pakiet słownictwa w stylu: A ojciec już w
robocie, Ty miałeś odstawić przyczepkę do Boguckiego, Miałeś z nim jechać, Oddać
samochód koledze, i to wszystko na jednym wdechu.
- No ale przecież
już wstaję - i wstał.
Wstał, zatoczył niewielkie koło, co mogło zaniepokoić Mirabelkę. Ale wstał. Była
więc gotowa już tylko dać kopniaka na rozruch. Wtem na drodze do łazienki ich spojrzenia zetknęły się. Mirabelki spojrzenie prawdopodobnie wydało z siebie masę
żali, gdyż usłyszała odpowiedz na niezadawane przez siebie pytanie.
- Ale Mamo, ja
mam przecież dwadzieścia lat – rzekł Syn z przeterminowanym Peselem co jeszcze
wczoraj nosił rajstopy i pieluchę z mniejszą, bądź większą zawartością.
- Jak to? To
można mieć dwadzieścia lat? Umówić się z koleżankami na browar, wrócić o
czwartej nad ranem i zapomnieć, że się miało na rano ogrom zadań? – załkała w
głębi Mirabelka.
A nad jej
głową roztoczył się wachlarz wspomnieć. A moralizatorski ton ukrył się za
marchewką z groszkiem, uroczym barwnym pawiem, powstałym w wyniku przedawkowania
wina, bo tańszego zabrakło w sklepie.
- Ech! –
westchnęła Mirabelka.
Ale, gdy
znów poczuła w ustach smak tamtego wina sprzed lat, zadrżała i nie było to
drżenie z zimna. Wzięła więc bez słowa kluczyki od auta do ręki, Syna z
przeterminowanym Peselem co wczoraj nosił rajstopy i pieluchę pod rękę i
wyruszyła okiełznywać świat ciągnąc za sobą przyczepkę.