- No to komu kasę jestem winna?
Macie jeszcze szansę ustawić się w kolejce. Weksle spłacam, ale do końca tego roku.
Nie bójta się, tylko urzędy i banki szczuję psami i spycham ze schodów.
z cyklu fakty i kity
niedziela, 30 grudnia 2012
sobota, 29 grudnia 2012
Remanent
Próbując dość nieudolnie odnaleźć się w dekadenckiej chwili tego roku, serwuję sobie remanent w zakresie win i kar.
A że ongiś na moim rachunku zaistniała niepochlebna sytuacja i leży na moich barkach do dziś, naszło mnie na opowieść z lat dość odległych, bo dotyczących szkoły podstawowej.
Trzeba by wrócić do źródła…
Nielatem będąc, nie byłam specjalnie kłopotliwa w obejściu i raczej odbiegałam od norm uznawanych wtedy za antyspołeczne. Biegałam zwyczajnie po podwórku, grałam w klasy i w gumę, szlajałam się ze znaną mi hałastrą i rozwieszałam po okolicznych drabinkach i trzepakach.
I właśnie jeden z trzepaków stanął kością niezgody w gardłach społeczności osiedlowej.
Pewnego dnia, Dyrekcja Szkoły, do której pilnie uczęszczałam, wyrecytowała niewzruszonym piórem list do moich rodzicieli i wkleiła go między karty dzienniczka.
List takiej treści…
Wczorajszego dnia, Państwa córka, skakała po trzepaku i chlapała się w kałuży wrzeszcząc tak głośno, że dzisiaj do szkoły przyszli na skargę mieszkańcy okolicznych bloków.
Podpis nieczytelny
Wyjaśnić muszę, że nie było moją winą umiejscowienie trzepaka na zapchanej studzience ściekowej. No i może faktycznie nie śpiewaliśmy dumnie hymnu szkoły, ale prawdopodobnie też hicior - „Right Here Waiting” utwór zapamiętany przeze mnie pod tytułem „Osiem Zapałek” z repertuaru Richarda Marxa.
Powracając do zdarzenia…
Udając się do gabinetu sędziowskiego sytuacja wydawała się skomplikowana, gdyż tubylcza ludność zeznawała na moją niekorzyść, generując słowa: niewychowane bachory, hołota, darcie ryja, wrzaski zagłuszające Dziennik Telewizyjny. I to był chyba największy mój grzech.
Najrozsądniej byłoby błagać o wybaczenie, ale podjęłam heroiczną próbę obrony…
- Wysoki sądzie, mnie tam wcale nie było!
Zabieg wybitnie perwersyjny, ale skoro nie udało się poderwać innych świadków z ław, jedyny jaki w ogóle przyszedł mi do głowy.
Teraz będę się wstydzić do grobowej deski.
Co z języka to z serca, chyba jakoś tak!
A że ongiś na moim rachunku zaistniała niepochlebna sytuacja i leży na moich barkach do dziś, naszło mnie na opowieść z lat dość odległych, bo dotyczących szkoły podstawowej.
Trzeba by wrócić do źródła…
Nielatem będąc, nie byłam specjalnie kłopotliwa w obejściu i raczej odbiegałam od norm uznawanych wtedy za antyspołeczne. Biegałam zwyczajnie po podwórku, grałam w klasy i w gumę, szlajałam się ze znaną mi hałastrą i rozwieszałam po okolicznych drabinkach i trzepakach.
I właśnie jeden z trzepaków stanął kością niezgody w gardłach społeczności osiedlowej.
Pewnego dnia, Dyrekcja Szkoły, do której pilnie uczęszczałam, wyrecytowała niewzruszonym piórem list do moich rodzicieli i wkleiła go między karty dzienniczka.
List takiej treści…
Wczorajszego dnia, Państwa córka, skakała po trzepaku i chlapała się w kałuży wrzeszcząc tak głośno, że dzisiaj do szkoły przyszli na skargę mieszkańcy okolicznych bloków.
Podpis nieczytelny
Wyjaśnić muszę, że nie było moją winą umiejscowienie trzepaka na zapchanej studzience ściekowej. No i może faktycznie nie śpiewaliśmy dumnie hymnu szkoły, ale prawdopodobnie też hicior - „Right Here Waiting” utwór zapamiętany przeze mnie pod tytułem „Osiem Zapałek” z repertuaru Richarda Marxa.
Powracając do zdarzenia…
Udając się do gabinetu sędziowskiego sytuacja wydawała się skomplikowana, gdyż tubylcza ludność zeznawała na moją niekorzyść, generując słowa: niewychowane bachory, hołota, darcie ryja, wrzaski zagłuszające Dziennik Telewizyjny. I to był chyba największy mój grzech.
Najrozsądniej byłoby błagać o wybaczenie, ale podjęłam heroiczną próbę obrony…
- Wysoki sądzie, mnie tam wcale nie było!
Zabieg wybitnie perwersyjny, ale skoro nie udało się poderwać innych świadków z ław, jedyny jaki w ogóle przyszedł mi do głowy.
Teraz będę się wstydzić do grobowej deski.
Co z języka to z serca, chyba jakoś tak!
piątek, 28 grudnia 2012
Bezkolizyjne powroty
Powróciliśmy wczoraj, po kilkudniowym wywczasie na łono własnego Sin-City.
Najsampierw trzeba było rozpocząć rozładunek bagaży.
Sprawa wydaje się prosta, tylko że na pace doszło do gwałtownego procesu pączkowania tychże bagaży.
Nie mogę sobie przypomnieć czy byłam wybitna z biologii, ale doszły mnie kiedyś słuchy, że na ten przykład:
Pączkowanie drożdży zachodzi przy optymalnej temperaturze, sprzyjających warunkach środowiskowych i dostępności składników odżywczych;
Tak więc, skoro wszystkie trzy punkty zostały zachowane ze szczególną starannością, nic nie jest mnie w stanie zdziwić. I nawet pakowanie z pączkowaniem w kwestii literalnej wydaje się już zupełnie bliźniacze.
- Nie ma co gadać, za robotę trza się brać! – jęknęłam ochoczo.
Wespół z częścią familii rozpoczęliśmy prężne działania znoszenia waliz, toreb, paczek, paczuszek, reklamówek i tym podobnych do bloku.
Portier spojrzał posępnie i odmaszerował, podejrzewając nas o grubszą przeprowadzkę. Prawdopodobnie później zabłądził gdzieś w labiryncie korytarzy piwnicznych. A może gdzieś tam, z zapartym stolcem, oczekiwał skrycie, że wyruszymy w ślad za nim?
No cóż, chyba zabrakło odwagi, a może wolnych rąk do wyciągania go po nitce do kłębka?
Po kilkunastu mniejszych i większych przepychankach w obrotowych już drzwiach, dobytek trafił na wyznaczone miejsce i zaległ całą swoją rozciągłością w naszym M’ileś.
W jednej z wniesionych przez nas reklamówek zlokalizowaliśmy Fijusia. Wystające uszy witały nas serdecznie nie zdradzając niczego podejrzanego.
Komisyjnie stwierdziliśmy, że drzewko ostało się w stanie prawie nienaruszonym, lżejsze jedynie o kilka kilogramów igliwia, czego nie można było powiedzieć o kocie.
Porzuciłam familię i czym prędzej pobiegłam do sąsiadki Steni, by odbarczyć ją z etatu niańczenia kota.
Właściwie nie musiałam Pani Steni dziękować za opiekę, bo Figaro zatroszczył się o to sam i podziękował dzień wcześniej, dziergając jej na dłoni swoje inicjały.
Wymieniając odpowiednią dozę grzeczności rozglądałam się, czy gdzieś za rogiem nie stoją przyczajeni stróże prawa. Ale widocznie panujące warunki atmosferyczne nie pozwoliły sąsiadce popędzić na obdukcję. Myślę też, że ze względu na wieloletnią znajomość nie będzie krzywdzące dla żadnej ze stron, wydanie na siebie wyroku w zawieszeniu.
Pozostały już tylko szybkie oględziny na balkonowym froncie.
Jednym rzutem oka stwierdzam, że sikorki musiały się wynieść, bo balkon złośliwie obsrał jakiś pterodaktyl, a słoninka jak dyndała tak dynda.
Witki mi opadły.
Najsampierw trzeba było rozpocząć rozładunek bagaży.
Sprawa wydaje się prosta, tylko że na pace doszło do gwałtownego procesu pączkowania tychże bagaży.
Nie mogę sobie przypomnieć czy byłam wybitna z biologii, ale doszły mnie kiedyś słuchy, że na ten przykład:
Pączkowanie drożdży zachodzi przy optymalnej temperaturze, sprzyjających warunkach środowiskowych i dostępności składników odżywczych;
Tak więc, skoro wszystkie trzy punkty zostały zachowane ze szczególną starannością, nic nie jest mnie w stanie zdziwić. I nawet pakowanie z pączkowaniem w kwestii literalnej wydaje się już zupełnie bliźniacze.
- Nie ma co gadać, za robotę trza się brać! – jęknęłam ochoczo.
Wespół z częścią familii rozpoczęliśmy prężne działania znoszenia waliz, toreb, paczek, paczuszek, reklamówek i tym podobnych do bloku.
Portier spojrzał posępnie i odmaszerował, podejrzewając nas o grubszą przeprowadzkę. Prawdopodobnie później zabłądził gdzieś w labiryncie korytarzy piwnicznych. A może gdzieś tam, z zapartym stolcem, oczekiwał skrycie, że wyruszymy w ślad za nim?
No cóż, chyba zabrakło odwagi, a może wolnych rąk do wyciągania go po nitce do kłębka?
Po kilkunastu mniejszych i większych przepychankach w obrotowych już drzwiach, dobytek trafił na wyznaczone miejsce i zaległ całą swoją rozciągłością w naszym M’ileś.
W jednej z wniesionych przez nas reklamówek zlokalizowaliśmy Fijusia. Wystające uszy witały nas serdecznie nie zdradzając niczego podejrzanego.
Komisyjnie stwierdziliśmy, że drzewko ostało się w stanie prawie nienaruszonym, lżejsze jedynie o kilka kilogramów igliwia, czego nie można było powiedzieć o kocie.
Porzuciłam familię i czym prędzej pobiegłam do sąsiadki Steni, by odbarczyć ją z etatu niańczenia kota.
Właściwie nie musiałam Pani Steni dziękować za opiekę, bo Figaro zatroszczył się o to sam i podziękował dzień wcześniej, dziergając jej na dłoni swoje inicjały.
Wymieniając odpowiednią dozę grzeczności rozglądałam się, czy gdzieś za rogiem nie stoją przyczajeni stróże prawa. Ale widocznie panujące warunki atmosferyczne nie pozwoliły sąsiadce popędzić na obdukcję. Myślę też, że ze względu na wieloletnią znajomość nie będzie krzywdzące dla żadnej ze stron, wydanie na siebie wyroku w zawieszeniu.
Pozostały już tylko szybkie oględziny na balkonowym froncie.
Jednym rzutem oka stwierdzam, że sikorki musiały się wynieść, bo balkon złośliwie obsrał jakiś pterodaktyl, a słoninka jak dyndała tak dynda.
Witki mi opadły.
środa, 26 grudnia 2012
Kochany Pamiętniczku,
Deleguję się do pokątnego polegiwania, redukując atrakcje na wolnym ogniu. Wybacz więc, ale ta notka nie jest w stanie unieść nadmiaru świątecznych emocji.
Termometr zwyżkuje wymieniając minus na plus. Słońce śmieje się zza drzew i zamienia w wodę wszystko, co okiem sięgnąć. Zwierzyna leśna porusza się kajakami, ptactwo z parasolkami unosi lekki wietrzyk. Mżonek buduje wały przeciwpowodziowe z błotka, igliwia i mchu, a Mirabelka osusza zielony domek ogniem z kominka.
Albo tak…
W kominku się tli. Dziadek Jaś zajada karpika. Babcia Najświętsza zalicza popołudniową drzemkę. Mżonek odsypia wczorajszy wieczór u Gospodarzy. Dzieciaki rozeszły się zajmując same sobą. A aktualny natłok atrakcji zobojętnił zupełnie Mirabelkę na pisanie bloga.
Właściwie tak…
Ponieważ las nie współpracuje z operatorem sieci i gnie się zupełnie pod innym kątem, przedarcie się do cyfrowego świata wydaje się rzeczą poniekąd niemożliwą.
Te kilka literek jest dla potwierdzenia, że Mirabelka jeszcze żyje, nie przejadła się i nie trafiła na oddział gastryczny.
Termometr zwyżkuje wymieniając minus na plus. Słońce śmieje się zza drzew i zamienia w wodę wszystko, co okiem sięgnąć. Zwierzyna leśna porusza się kajakami, ptactwo z parasolkami unosi lekki wietrzyk. Mżonek buduje wały przeciwpowodziowe z błotka, igliwia i mchu, a Mirabelka osusza zielony domek ogniem z kominka.
Albo tak…
W kominku się tli. Dziadek Jaś zajada karpika. Babcia Najświętsza zalicza popołudniową drzemkę. Mżonek odsypia wczorajszy wieczór u Gospodarzy. Dzieciaki rozeszły się zajmując same sobą. A aktualny natłok atrakcji zobojętnił zupełnie Mirabelkę na pisanie bloga.
Właściwie tak…
Ponieważ las nie współpracuje z operatorem sieci i gnie się zupełnie pod innym kątem, przedarcie się do cyfrowego świata wydaje się rzeczą poniekąd niemożliwą.
Te kilka literek jest dla potwierdzenia, że Mirabelka jeszcze żyje, nie przejadła się i nie trafiła na oddział gastryczny.
poniedziałek, 24 grudnia 2012
drżyjcie narody
Babcia Najświętsza ulepiła ponad dwieście pierogów, teraz części z nich nadaje złoty kolor. Rybka ubrała się w panierkę, a śledzie schowały pod pierzynkę.
Dziadek Jaś, w tylko przez siebie rozumianej malignie, konsekwentnie zasiedla kanapę.
Młodszy skreślił 365 dni bezpowrotnie i nastał dla niego dzień X.
Po minie widać, że próbuje wywęszyć Mikołaja.
(ha, a Mikołaj przewidujący, zmienia skarpety co rano.)
Dorastający jakiś taki niewzruszony i zwyczajnie mu to lotto.
Mżonkowi zaś przydałby się reset. Ale kombinacja Ctrl + Alt + Delete jeszcze na niego nie działa. Ten typ wiecznie z głową w pracy.
Do kolacji powinien wywalić się już z roboty na zbity pysk.
Zwierzaki zalegają pod kominkiem, pozostawiając swoje nosy w gotowości.
A Mirabelka o krok od doniosłej chwili, podjada pierogi Babci Najświętszej.
- Zostawisz coś na kolację?
Zupełnie nie rozumiem skąd ten niepokój?
Dziadek Jaś, w tylko przez siebie rozumianej malignie, konsekwentnie zasiedla kanapę.
Młodszy skreślił 365 dni bezpowrotnie i nastał dla niego dzień X.
Po minie widać, że próbuje wywęszyć Mikołaja.
(ha, a Mikołaj przewidujący, zmienia skarpety co rano.)
Dorastający jakiś taki niewzruszony i zwyczajnie mu to lotto.
Mżonkowi zaś przydałby się reset. Ale kombinacja Ctrl + Alt + Delete jeszcze na niego nie działa. Ten typ wiecznie z głową w pracy.
Do kolacji powinien wywalić się już z roboty na zbity pysk.
Zwierzaki zalegają pod kominkiem, pozostawiając swoje nosy w gotowości.
A Mirabelka o krok od doniosłej chwili, podjada pierogi Babci Najświętszej.
- Zostawisz coś na kolację?
Zupełnie nie rozumiem skąd ten niepokój?
niedziela, 23 grudnia 2012
W imieniu Mirabelki...
...więc własnym!
Życzę Wam, byście spędzili te święta w domach przez duże D i niech Wam się wiedzie!
Uśmiechajcie się i płaczcie ze wzruszenia, trzymajcie za ręce, otwierajcie na miłość, wybaczajcie i nie marudźcie, objadajcie się zdrowo.
A dzieci, proszę z dystansem do wierszyków, śpiewów i całowania Mikołaja po prezentach.
Pamiętajcie nikt nie jest doskonały, za wyjątkiem Was.
w końcu i tak upadasz na kolana
Mirabelka teraz albo w drodze, albo dobija się do drzwi. A może już nawet smaży się pod kominkiem w kreacji z igliwia.
kiedyś myślała, że wspinając się na sam wierzchołek
małymi krokami, oswoi drzewko. włosem anielskim
pozaciera ślady, a słowom powtapia srebrne papierki.
- pomilczysz dla mnie? - to podzielę się z tobą,
już nie będzie powszedni!
teraz tuląc bombki w dłoni, by nie porosły mchem,
rozpala światła z wiarą. ale gdy gaśnie jedno po drugim
posądza Go o kłamstwo (i mówi) - diabli wzięli, cud
zdarzył się, tylko nie w mojej stajence.
kiedyś myślała, że wspinając się na sam wierzchołek
małymi krokami, oswoi drzewko. włosem anielskim
pozaciera ślady, a słowom powtapia srebrne papierki.
- pomilczysz dla mnie? - to podzielę się z tobą,
już nie będzie powszedni!
teraz tuląc bombki w dłoni, by nie porosły mchem,
rozpala światła z wiarą. ale gdy gaśnie jedno po drugim
posądza Go o kłamstwo (i mówi) - diabli wzięli, cud
zdarzył się, tylko nie w mojej stajence.
sobota, 22 grudnia 2012
wyluzowana
Mirabelka ma luzy na łańcuchu.
Z kuchni pedałuje do szafy, w jednej z walizek krótka drzemka, potem cichaczem powraca do garów, jakby zupełnie niezauważana przez Mżonka.
O świcie w drogę do raju.
piątek, 21 grudnia 2012
Namalujmy to razem
Mirabelka opuszcza ten ziemski padół i na święta wybiera się do raju.
A rajem w tym przypadku - mazury.
Co roku ucieka ze swojego betonowego schronu i dzięki przychylności gospodarzy pomieszkuje domek z zielonym dachem. W drewnianym domku kominek, taki prawdziwy z ogniem w sercu i najbardziej pachnąca choinka w okolicy. Świerki i sosny zaglądają przez okna, a z okna na poddaszu niebo zrzuca gwiazdy prosto w jej ramiona...
No i dzisiaj muszę Was kochani zostawić z tym obrazkiem. Domalujcie w moim imieniu co tylko chcecie. Możecie dokleić nawet jelenia na rykowisku, a może to jednak nie pora?
Myślałam, że mam jeszcze furę czasu, a to czas ma furę, jakby chciał odjechać beze mnie.
- No to go goń! Goń...! - nawoływał oszalały tłum.
- Przecież gonię, ciągle gonię - słychać już tylko łamiący się głos z oddali.
Mirabelka się nie poddaje, biegnie. I nie powstrzyma jej nawet przypalone mięso do bigosu.
A rajem w tym przypadku - mazury.
Co roku ucieka ze swojego betonowego schronu i dzięki przychylności gospodarzy pomieszkuje domek z zielonym dachem. W drewnianym domku kominek, taki prawdziwy z ogniem w sercu i najbardziej pachnąca choinka w okolicy. Świerki i sosny zaglądają przez okna, a z okna na poddaszu niebo zrzuca gwiazdy prosto w jej ramiona...
No i dzisiaj muszę Was kochani zostawić z tym obrazkiem. Domalujcie w moim imieniu co tylko chcecie. Możecie dokleić nawet jelenia na rykowisku, a może to jednak nie pora?
Myślałam, że mam jeszcze furę czasu, a to czas ma furę, jakby chciał odjechać beze mnie.
- No to go goń! Goń...! - nawoływał oszalały tłum.
- Przecież gonię, ciągle gonię - słychać już tylko łamiący się głos z oddali.
Mirabelka się nie poddaje, biegnie. I nie powstrzyma jej nawet przypalone mięso do bigosu.
czwartek, 20 grudnia 2012
rodzinka
środa, 19 grudnia 2012
Rybka lubi pływać
Mżonek uruchomiony. Wybieramy się na ryby.
Wiercenie przerębli jest chyba na fali, bo i reszta miasta miała na dzisiaj taki sam plan.
Rozpoczynamy swój godzinny rejs. Mżonek kapitanem, Mirabelka płynie posłusznie za nim. Nastroje sielankowe.
- Wędki wziąłeś?
- Wystarczy przynęta.
- A skąd?
- Z portfela.
- Nie kumam!
- Nie przyszliśmy tu na żaby!
Coś wreszcie zarybiło.
W drodze na łowisko stajemy się właścicielami jeszcze kilku zbędnych zdobyczy. Ktoś wcześniej zanęcił.
Podchodzimy do akwenu i cały ten sielankowy czar pryska.
Na przestrzeni dwóch metrów kwadratowych, setce karpi zupełnie nie wychodzi pływanie synchroniczne.
Kat za parawanem uzbrojony w pałkę, humanitarnie dokonuje rzezi.
- Pan ich nie zabija, bierzemy je żywcem!
Patrząc w szklące oczy, spełniamy kilku karpiom ostatnie życzenia.
Odchodzimy z poczuciem klęski.
W foliowym worku jezioro staje się coraz bardziej płytkie.
To-nie-my!
Wiercenie przerębli jest chyba na fali, bo i reszta miasta miała na dzisiaj taki sam plan.
Rozpoczynamy swój godzinny rejs. Mżonek kapitanem, Mirabelka płynie posłusznie za nim. Nastroje sielankowe.
- Wędki wziąłeś?
- Wystarczy przynęta.
- A skąd?
- Z portfela.
- Nie kumam!
- Nie przyszliśmy tu na żaby!
Coś wreszcie zarybiło.
W drodze na łowisko stajemy się właścicielami jeszcze kilku zbędnych zdobyczy. Ktoś wcześniej zanęcił.
Podchodzimy do akwenu i cały ten sielankowy czar pryska.
Na przestrzeni dwóch metrów kwadratowych, setce karpi zupełnie nie wychodzi pływanie synchroniczne.
Kat za parawanem uzbrojony w pałkę, humanitarnie dokonuje rzezi.
- Pan ich nie zabija, bierzemy je żywcem!
Patrząc w szklące oczy, spełniamy kilku karpiom ostatnie życzenia.
Odchodzimy z poczuciem klęski.
W foliowym worku jezioro staje się coraz bardziej płytkie.
To-nie-my!
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Prawdziwe ucieczki zaczynamy nocą
Zapadając w siebie zbiegamy po linii żeber, nawet szczelnie okryci wsiąkamy powoli. Krępujemy w szczeblach dziwaczny teatr, uparcie wstukując sen/s pod paznokcie.
Z elegancją przetaczamy światło, w niepełnym okrążeniu przeciągając ramiona na swoją stronę.
- Wytnij wersy na udach i naucz mnie czytać z zagnieceń.
- Przecież i tak dobijesz do środka, a ja na dobre zamaluję się w tobie i domknę w sękach skóry. To tam wyciera się ruch.
- Tylko jedno załamanie światła i znów nad ranem przeprowadzisz defensywę.
- Potem ułożymy to w miłość.
Z elegancją przetaczamy światło, w niepełnym okrążeniu przeciągając ramiona na swoją stronę.
- Wytnij wersy na udach i naucz mnie czytać z zagnieceń.
- Przecież i tak dobijesz do środka, a ja na dobre zamaluję się w tobie i domknę w sękach skóry. To tam wyciera się ruch.
- Tylko jedno załamanie światła i znów nad ranem przeprowadzisz defensywę.
- Potem ułożymy to w miłość.
Pani ma relaks
Słońce zniknęło za horyzontem...
Bardzo bym chciała, ale wieczór nastał, tak czy owak, nie oglądając się na niebycie słońca.
Marząc o kąpieli w ogromie piany filmowej, napełniam wannę wrzącą cieczą, wsypuję kulki i przeróżne sole, rozpatrując dla pogłębienia efektu, nawet dolanie ludwika.
Znoszę napotkane na drodze świece, świeczuszki, wkłady do lampek, lampiony i znicze. Mozolnie zastawiam półki, deskę klozetową, krawędź wanny i obstawiam całą wolną przestrzeń. A świeczek jest tyle, że mogłabym z nich ulepić kilka nowych osób do muzeum figur woskowych.
Osiągając stan nieziemskiej równowagi osiadam na dnie wanny.
Próbuję oderwać się od spraw doczesnych - Cudowna chwila.
Problem w tym, że jedynie chwila.
Stan nirwany co prawda sprawił chwilowe przytępienie słuchu, ale od schronu dzieli mnie jedynie cienka ścianka działowa i jeszcze cieńsze drzwi.
Pukanie: ŁUP!, ŁUP!
- Chce mi się siku! - dolatuje seria Młodszego.
- Ja byłem pierwszy Głupku! – rozpoczynają się działania wojenne Dorastającego.
- Ty... w części dalszej powstrzymam się od reszty ozdobników.
PIENIĘ SIĘ ignorując zgiełk bitewny.
Strategia
- rezerwacja pisemna
- wygłuszenie drzwi
- zaopatrzenie dzieci w pampersy
Bardzo bym chciała, ale wieczór nastał, tak czy owak, nie oglądając się na niebycie słońca.
Marząc o kąpieli w ogromie piany filmowej, napełniam wannę wrzącą cieczą, wsypuję kulki i przeróżne sole, rozpatrując dla pogłębienia efektu, nawet dolanie ludwika.
Znoszę napotkane na drodze świece, świeczuszki, wkłady do lampek, lampiony i znicze. Mozolnie zastawiam półki, deskę klozetową, krawędź wanny i obstawiam całą wolną przestrzeń. A świeczek jest tyle, że mogłabym z nich ulepić kilka nowych osób do muzeum figur woskowych.
Osiągając stan nieziemskiej równowagi osiadam na dnie wanny.
Próbuję oderwać się od spraw doczesnych - Cudowna chwila.
Problem w tym, że jedynie chwila.
Stan nirwany co prawda sprawił chwilowe przytępienie słuchu, ale od schronu dzieli mnie jedynie cienka ścianka działowa i jeszcze cieńsze drzwi.
Pukanie: ŁUP!, ŁUP!
- Chce mi się siku! - dolatuje seria Młodszego.
- Ja byłem pierwszy Głupku! – rozpoczynają się działania wojenne Dorastającego.
- Ty... w części dalszej powstrzymam się od reszty ozdobników.
PIENIĘ SIĘ ignorując zgiełk bitewny.
Strategia
- rezerwacja pisemna
- wygłuszenie drzwi
- zaopatrzenie dzieci w pampersy
niedziela, 16 grudnia 2012
Terapia
Dzwoni Dziadek Jaś i stanowczym głosem rzuca prosto z mostu w wody Wisły.
- Pójdziesz na bazarek i spytasz o sadło!
Struchlałam, a oczy przekroczyły orbitę.
Mam stanąć na placu, wypytywać biednych ludzi?
Czyżby własny ojciec ze wszystkimi psychiatrami tego świata, opracował dla mnie jakąś wyrafinowaną terapię? I teraz wszem i wobec mam obwieścić...
- Mam na imię Mirabelka, mam trzydzieści dziewięć lat i jestem nałogowym pożeraczem czekolady i innych zakąsek! Tak, zrozumiałam swoje błędy żywieniowe. Mam świadomość konsekwencji jakie teraz ze sobą noszę.
- Słonina jest za droga, te sikorki pożerają wszystko – i jak gdyby nigdy nic, podnosi mnie z kolan od konfesjonału.
- Aaaaaaa – jąkam się, bo teraz właśnie poddawana byłam zabiegowi liposukcji.
- Jutro się rozejrzę! - Kwituję zbyt traumatyczną dla mnie rozmowę.
A w myślach wertuję książkę telefoniczną w poszukiwaniu dietetyka, lub jakiegoś innego egzorcysty.
Postanowienia przedświąteczne:
Punkt Pierwszy:
Po świętach przechodzę na dietę.
Gdybym się złamała, przypomnijcie mi tę rozmowę.
- Pójdziesz na bazarek i spytasz o sadło!
Struchlałam, a oczy przekroczyły orbitę.
Mam stanąć na placu, wypytywać biednych ludzi?
Czyżby własny ojciec ze wszystkimi psychiatrami tego świata, opracował dla mnie jakąś wyrafinowaną terapię? I teraz wszem i wobec mam obwieścić...
- Mam na imię Mirabelka, mam trzydzieści dziewięć lat i jestem nałogowym pożeraczem czekolady i innych zakąsek! Tak, zrozumiałam swoje błędy żywieniowe. Mam świadomość konsekwencji jakie teraz ze sobą noszę.
- Słonina jest za droga, te sikorki pożerają wszystko – i jak gdyby nigdy nic, podnosi mnie z kolan od konfesjonału.
- Aaaaaaa – jąkam się, bo teraz właśnie poddawana byłam zabiegowi liposukcji.
- Jutro się rozejrzę! - Kwituję zbyt traumatyczną dla mnie rozmowę.
A w myślach wertuję książkę telefoniczną w poszukiwaniu dietetyka, lub jakiegoś innego egzorcysty.
Postanowienia przedświąteczne:
Punkt Pierwszy:
Po świętach przechodzę na dietę.
Gdybym się złamała, przypomnijcie mi tę rozmowę.
piątek, 14 grudnia 2012
Przed, w trakcie i po
Dzieci w szkole, Mżonek wyjątkowo w domu. Stworzyły się warunki idealne. Mirabelka rozpalona na myśl nadchodzącej chwili.
- No to bierzmy się do roboty! – oznajmił swoim niskim głosem Mżonek.
Mirabelka posłusznie ściąga kieckę...
Wkłada na siebie strój codzienny, wystarczająco wyświechtany, zwany w okolicznych kręgach roboczym i schodzą trzy i pół piętra poniżej swoich okien.
Od dłuższego czasu Kermit nie pomieszkiwał w garażu, a temperatura oscylowała w okolicach kilku kresek poniżej zera. Noce były dla niego samotną próbą przetrwania.
Nikt nie był pewien na sto procent, czy żyw doczeka rana.
- Zimno tu jak w psiarni! – wyartykułowała rozdygotana Mirabelka.
Garaż skrywał wiele tajemnic nie pozostawiając wolnej przestrzeni, a asortyment niecodziennego użytku walał się z lewa na prawo.
Było nawet podejrzenie, że nocą dzikie szczury urządzają imprezy i zakąszają ogórem prosto z weka pod olej silnikowy.
- Uruchomimy Farelkę – dzielny jak zwykle Mżonek nie zauważał zagrożenia.
I począł wyplątywać z pajęczej sieci owego potwora. Po kilku kwadransach maszyna była już gotowa do odpalenia.
Błysk w oku Mżonka rozpalił wszystkie grzałki jednocześnie. Z wnętrza potwora zaczął wydobywać się przeraźliwy warkot, aż okoliczne truchło struchlało.
No, nie zupełnie wszyscy. Bo nie wiedzieć skąd przyczłapał zakapturzony posłaniec. Nie niósł on ze sobą żadnych dobrych wieści.
- Co wy tam wyrabiacie! – rozejrzał się po garażu i natychmiast zmarszczył krzaczaste brwi, bo bezczelnie wdzierała mu się w oko ta nieszczęsna Farelka.
- *„Ja rozumiem, że wam jest zimno, ale jak jest zima to musi być zimno, tak?
Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury!
- Czy ja palę?” – Mirabelka nie miała żadnych wątpliwości.
PS
Z ostatnich newsów – Szczury eksmitowane, Kermit znów pomieszkuje w garażu.
*na potrzeby wydarzeń cytat wypożyczony - "Miś" reż. Stanisław Bareja.
- No to bierzmy się do roboty! – oznajmił swoim niskim głosem Mżonek.
Mirabelka posłusznie ściąga kieckę...
Wkłada na siebie strój codzienny, wystarczająco wyświechtany, zwany w okolicznych kręgach roboczym i schodzą trzy i pół piętra poniżej swoich okien.
Od dłuższego czasu Kermit nie pomieszkiwał w garażu, a temperatura oscylowała w okolicach kilku kresek poniżej zera. Noce były dla niego samotną próbą przetrwania.
Nikt nie był pewien na sto procent, czy żyw doczeka rana.
- Zimno tu jak w psiarni! – wyartykułowała rozdygotana Mirabelka.
Garaż skrywał wiele tajemnic nie pozostawiając wolnej przestrzeni, a asortyment niecodziennego użytku walał się z lewa na prawo.
Było nawet podejrzenie, że nocą dzikie szczury urządzają imprezy i zakąszają ogórem prosto z weka pod olej silnikowy.
- Uruchomimy Farelkę – dzielny jak zwykle Mżonek nie zauważał zagrożenia.
I począł wyplątywać z pajęczej sieci owego potwora. Po kilku kwadransach maszyna była już gotowa do odpalenia.
Błysk w oku Mżonka rozpalił wszystkie grzałki jednocześnie. Z wnętrza potwora zaczął wydobywać się przeraźliwy warkot, aż okoliczne truchło struchlało.
No, nie zupełnie wszyscy. Bo nie wiedzieć skąd przyczłapał zakapturzony posłaniec. Nie niósł on ze sobą żadnych dobrych wieści.
- Co wy tam wyrabiacie! – rozejrzał się po garażu i natychmiast zmarszczył krzaczaste brwi, bo bezczelnie wdzierała mu się w oko ta nieszczęsna Farelka.
- *„Ja rozumiem, że wam jest zimno, ale jak jest zima to musi być zimno, tak?
Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury!
- Czy ja palę?” – Mirabelka nie miała żadnych wątpliwości.
PS
Z ostatnich newsów – Szczury eksmitowane, Kermit znów pomieszkuje w garażu.
*na potrzeby wydarzeń cytat wypożyczony - "Miś" reż. Stanisław Bareja.
czwartek, 13 grudnia 2012
Komunikator
Droga Mirabelko,
To ja się staram poukładać wszystko do kupy, a Twoje wrażenia są gówno warte?
Wysnuwasz wnioski z krzywego palucha, a przecież nic nie dzieje się naprawdę.
Ograniczasz się do paczki fajek, ośmiu kaw, litra mleka, czynności fizjologicznych i udawania życia w przeliczeniu na Winien-Ma. To nie jest sucha statystyka.
I jak się teraz usprawiedliwisz? Zwyczajnie, nie ma się nawet na kogo obrazić!
Ktośkiedyśgdzieś powiedział, że cierpienie uszlachetnia, więc może mam Ci zacząć mówić Madame Mirabell?
Na zawsze Tfuj Dzień.
Szanowny Dniu,
Z góry zaznaczam, na żadne prowokacje polepszenia mojego nastroju, nie odpowiem!
Tak mi jest dobrze! Malkontentem trzeba się urodzić.
Nikt nie wskakuje od razu do zimnej wody na główkę, bo taki ma kaprys.
A to, że czasem bywam głodna przeżycia? Tak tak, dobrze czytasz, nie życia, tylko przeżycia, bo zwyczajnie brakuje mi czasu na nic.
To nie jest argument, to są same zarzuty!
Możesz mi to wybaczyć, albo i nie, ale ostatnio jesteś dla mnie zbyt poszarpany i nerwowy.
I zapamiętaj to sobie!
W mojej bajce wszystko jest byle jak i byle gdzie, a pierścień Arabelli jest z tombaku!
Z poważaniem Twoja Mirabell.
To ja się staram poukładać wszystko do kupy, a Twoje wrażenia są gówno warte?
Wysnuwasz wnioski z krzywego palucha, a przecież nic nie dzieje się naprawdę.
Ograniczasz się do paczki fajek, ośmiu kaw, litra mleka, czynności fizjologicznych i udawania życia w przeliczeniu na Winien-Ma. To nie jest sucha statystyka.
I jak się teraz usprawiedliwisz? Zwyczajnie, nie ma się nawet na kogo obrazić!
Ktośkiedyśgdzieś powiedział, że cierpienie uszlachetnia, więc może mam Ci zacząć mówić Madame Mirabell?
Na zawsze Tfuj Dzień.
Szanowny Dniu,
Z góry zaznaczam, na żadne prowokacje polepszenia mojego nastroju, nie odpowiem!
Tak mi jest dobrze! Malkontentem trzeba się urodzić.
Nikt nie wskakuje od razu do zimnej wody na główkę, bo taki ma kaprys.
A to, że czasem bywam głodna przeżycia? Tak tak, dobrze czytasz, nie życia, tylko przeżycia, bo zwyczajnie brakuje mi czasu na nic.
To nie jest argument, to są same zarzuty!
Możesz mi to wybaczyć, albo i nie, ale ostatnio jesteś dla mnie zbyt poszarpany i nerwowy.
I zapamiętaj to sobie!
W mojej bajce wszystko jest byle jak i byle gdzie, a pierścień Arabelli jest z tombaku!
Z poważaniem Twoja Mirabell.
środa, 12 grudnia 2012
Omamy telekomunikacyjne
Zapomniany stacjonarny telefon wydzwonił swoją obecność.
- Puk puk!
- Kto tam?
I delikatny, acz drżący głos obwieszcza.
- Dzwonię z firmy X, mam dla pani bardzo atrakcyjną ofertę...
Przeważnie już w tym miejscu (ponieważ bywam oporna na wszelkiego rodzaju oferty, a tym bardziej na te atrakcyjne) zamiast w klawiaturę telefonu, wbijam swój złośliwy palec w ucho osoby po drugiej stronie.
Ale nie wiedzieć czemu, właśnie to drżenie głosu mnie zmyliło.
I brnę, po szyję wciągana w tą całą konsumpcyjną breję.
- Przedstawienie oferty zajmie mi jedynie 5 minut...(teraz Ona brnie!)
Narrator prowadzi swój monolog, nie dając szansy na dialog, a we mnie rodzi się dylemat. Czy zanieść się histerycznym płaczem? Czy zrobić już głupią minę?
Powinnam była postawić na histerię. Zmiana koloru twarzy na wściekły burgund, umknęła Jej uwadze.
Przychodzi mi na myśl, że jedynym wybawieniem jest kontrolowanie czasu tej jednostronnej rozmowy. Więc wyostrzam się na linii oko – zegar naścienny.
Nie wytrzymuję.
- Kończy się Pani czas!
Ale Ona odczytuje to jako dobry dowcip.
Staję się bezsilna. Jeszcze nikt nigdy nie przytrzymał mnie tak długo na łączach, albo w innym audiotele.
I Asertywność psu na budę!
Splunęłam więc na podłogę celem sfinalizowania transakcji.
- Tylko kto to po mnie posprząta?
- Puk puk!
- Kto tam?
I delikatny, acz drżący głos obwieszcza.
- Dzwonię z firmy X, mam dla pani bardzo atrakcyjną ofertę...
Przeważnie już w tym miejscu (ponieważ bywam oporna na wszelkiego rodzaju oferty, a tym bardziej na te atrakcyjne) zamiast w klawiaturę telefonu, wbijam swój złośliwy palec w ucho osoby po drugiej stronie.
Ale nie wiedzieć czemu, właśnie to drżenie głosu mnie zmyliło.
I brnę, po szyję wciągana w tą całą konsumpcyjną breję.
- Przedstawienie oferty zajmie mi jedynie 5 minut...(teraz Ona brnie!)
Narrator prowadzi swój monolog, nie dając szansy na dialog, a we mnie rodzi się dylemat. Czy zanieść się histerycznym płaczem? Czy zrobić już głupią minę?
Powinnam była postawić na histerię. Zmiana koloru twarzy na wściekły burgund, umknęła Jej uwadze.
Przychodzi mi na myśl, że jedynym wybawieniem jest kontrolowanie czasu tej jednostronnej rozmowy. Więc wyostrzam się na linii oko – zegar naścienny.
Nie wytrzymuję.
- Kończy się Pani czas!
Ale Ona odczytuje to jako dobry dowcip.
Staję się bezsilna. Jeszcze nikt nigdy nie przytrzymał mnie tak długo na łączach, albo w innym audiotele.
I Asertywność psu na budę!
Splunęłam więc na podłogę celem sfinalizowania transakcji.
- Tylko kto to po mnie posprząta?
kalendarz
Jedyne dwa tysiące lat zgubiłam z premedytacją, by móc zapytać...
12.12.12 r. – robi to na Was wrażenie?
12.12.12 r. – robi to na Was wrażenie?
wtorek, 11 grudnia 2012
Przelotem
Zdradzając jedną ze swoich wad, chciałam zakomunikować, że ciągle nie zdanżam! - jak to raczył mówić pewien klasyk.
Tylko muszę stanowczo podkreślić, że ja nie zdanżam jedynie w porze AM, w porze PM jestem już klasycznie wyrobiona, nawet pół godziny przed czasem.
To się może kłócić, ale punktualność to moja zaleta, albo i cecha dziedziczenia genów od Dziadka Jasia.
Tak więc...
Delegacja w mojej osobie i osobie Młodszego, dotarła na wyznaczoną pozycję tj. przystanek Szkoła, o włos z grzywki Mirabelki, spóźniona.
Spojrzenie Pani Woźnej wycierającej po wszystkich podłogę – bezcenne.
Wystrugałam więc stosowną do okoliczności minę - Not Guilty!
Poinstruowałam Młodszego, żeby przemieszczał się jedynie z pozycji na Freda Flinstona.
- Ignorant! – musiałam wytłumaczyć, że ma się poruszać tylko na koniuszkach palców, bo ni w mleczny ząb, nie wiedział o co mi chodzi.
(gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, podeprę pozycję historyjką obrazkową)
W końcu instrukcję załapał i paszoł.
Pomachałam z finezją Młodszemu, z tego wszystkiego i Pani Woźnej też pomachałam, co nie wiedzieć czemu, odbiło się na jaj czole wyraźną krytyką.
I tu nastąpił zaskakujący zwrot akcji z mniej emocjonującym finałem...
Wszystko zaczęło się w newralgicznym punkcie, przy drzwiach wyjściowych. Wcześniej te same drzwi zajmowały pozycję wejściową, ale właściwie już teraz bez znaczenia. Bo gdy parłam na szkło owych drzwi wejściowo-wyjściowych, po drugiej stronie, taki sam gapowicz jak my, rozwarł te drzwi z całą swoją zamaszystością. I w tejże chwili, wyfrunęłam jak orlę z gniazda, pikując w dół.
Już za pierwszym podejściem, pokonałam wszystkie schody.
W ostatniej chwili zdążyłam złapać torebkę odlatującą na inny pas startowy.
Jakimś cudem, wykonałam heroiczny manewr oswobodzenia się z diabelskiego młyna.
I tylko jęknęło moje zawieszenie, ku ogromnej radości gawiedzi, która to radość ominęła nawet ich odstające uszy.
Kilka metrów dalej zdałam już celująco egzamin z parkowania.
Przystępując do oględzin, rozejrzałam się po moim placu manewrowym.
Kością ogonową stworzyłam piękny fresk, a na ołowianych nogach wytańczyłam finał "Gwiazdy tańczą na lodzie".
Otrzepawszy przybłocone piórka, załopotałam brwiami w stronę sikającej po nogach gawiedzi. Na swoją utraconą pozycję wróciłam już na wstecznym.
Rozdymałam jeszcze nozdrza z wyrazem pogardy i brakiem akceptacji dla jakiegokolwiek wsparcia mojego solowego popisu.
- No i czego uczą w tej szkole?!
Tylko muszę stanowczo podkreślić, że ja nie zdanżam jedynie w porze AM, w porze PM jestem już klasycznie wyrobiona, nawet pół godziny przed czasem.
To się może kłócić, ale punktualność to moja zaleta, albo i cecha dziedziczenia genów od Dziadka Jasia.
Tak więc...
Delegacja w mojej osobie i osobie Młodszego, dotarła na wyznaczoną pozycję tj. przystanek Szkoła, o włos z grzywki Mirabelki, spóźniona.
Spojrzenie Pani Woźnej wycierającej po wszystkich podłogę – bezcenne.
Wystrugałam więc stosowną do okoliczności minę - Not Guilty!
Poinstruowałam Młodszego, żeby przemieszczał się jedynie z pozycji na Freda Flinstona.
- Ignorant! – musiałam wytłumaczyć, że ma się poruszać tylko na koniuszkach palców, bo ni w mleczny ząb, nie wiedział o co mi chodzi.
(gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, podeprę pozycję historyjką obrazkową)
W końcu instrukcję załapał i paszoł.
Pomachałam z finezją Młodszemu, z tego wszystkiego i Pani Woźnej też pomachałam, co nie wiedzieć czemu, odbiło się na jaj czole wyraźną krytyką.
I tu nastąpił zaskakujący zwrot akcji z mniej emocjonującym finałem...
Wszystko zaczęło się w newralgicznym punkcie, przy drzwiach wyjściowych. Wcześniej te same drzwi zajmowały pozycję wejściową, ale właściwie już teraz bez znaczenia. Bo gdy parłam na szkło owych drzwi wejściowo-wyjściowych, po drugiej stronie, taki sam gapowicz jak my, rozwarł te drzwi z całą swoją zamaszystością. I w tejże chwili, wyfrunęłam jak orlę z gniazda, pikując w dół.
Już za pierwszym podejściem, pokonałam wszystkie schody.
W ostatniej chwili zdążyłam złapać torebkę odlatującą na inny pas startowy.
Jakimś cudem, wykonałam heroiczny manewr oswobodzenia się z diabelskiego młyna.
I tylko jęknęło moje zawieszenie, ku ogromnej radości gawiedzi, która to radość ominęła nawet ich odstające uszy.
Kilka metrów dalej zdałam już celująco egzamin z parkowania.
Przystępując do oględzin, rozejrzałam się po moim placu manewrowym.
Kością ogonową stworzyłam piękny fresk, a na ołowianych nogach wytańczyłam finał "Gwiazdy tańczą na lodzie".
Otrzepawszy przybłocone piórka, załopotałam brwiami w stronę sikającej po nogach gawiedzi. Na swoją utraconą pozycję wróciłam już na wstecznym.
Rozdymałam jeszcze nozdrza z wyrazem pogardy i brakiem akceptacji dla jakiegokolwiek wsparcia mojego solowego popisu.
- No i czego uczą w tej szkole?!
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Przedświąteczny bonus
Wybrałam się wczoraj z Mżonkiem na łowy do supermarketu.
Ponieważ szydercze pomruki lodówki zostały już wcześniej wyciszone, obiektem naszego zainteresowania miała być jedynie, pominięta wcześniej z listy zakupów, chemia.
Świadomość, że gorączka przedświątecznych szaleństw w supermarketach jest w toku, opracowaliśmy plan - wejść, wziąć, płacić, wyjść! Plan perfekcyjny, zapięty na ostatni guzik.
I chyba właśnie ten guzik bezczelnie wpadł w tryby całego planu.
Nie powiem, bo chemia zakupiona, a my kierujemy się zgrabnie, krokiem posuwistym do wyjścia. Lecz oko nienasycone, rozganiane, bezwiednie prześlizguje się po witrynach butików, atakowane co rusz kolejną obniżką, no i ten cały promocyjny asortyment wbija się jak zadra w to oko.
Mżonek zdaje się być odporny, a może bardziej przymyka te swoje ślepia zmęczone.
Moje ostatnio wyleczone, więc pewnie nabrało dzikiej ostrości i nie może się powstrzymać.
W pewnej chwili, zupełnie jakbym była trafiona strzałą Amora, albo innego kurdupla ze skrzydłami, opanowała mnie dzika żądza posiadania puchowej pikowanej kamizelki z kapturem.
- Przecież ziąb! Taka kamizelka jest mi natentychmiast niezbędna do życia. Bez niej nie przetrwam tej zimy.
I wciągam Mżonka w to całe szaleństwo.
Właściwie nie wiem czym go przekonałam? Czy pod moim nosem zawisły dwa wielkie sople lodu? Czy raptem zsiniałam przemarznięta? Jakimś cudem argumenty przemówiły.
I stało się, zawisła przede mną! Śliczna, wiśniowa, pikowana, na suwaczek, z kieszeniami, z kapturem, z troczkami, jeszcze do tego przeceniona, cudnej urody kamizelka. Między nami chemia, no miłość od pierwszego wejrzenia.
Więc wzięli, zapłacili, wyszli. Przecież taki był plan!
Mżonek zadowolony, że Mirabelka nie będzie marzła. Mirabelka zadowolona z posiadania.
Wracamy do domu, 200% chemii spoczywa w bagażniku.
Hmmm, no i jak by tu teraz napomknąć, że owe wiśniowe pikowane cudo, nie ogrzeje ni jak moich odramiennodonadgarstkowych części ciała? I że właściwie w takiej formie, to nadaje się jedynie na grzyby. A grzyby już posuszone, właściwie same wchodzą do pierogów.
Jedynym rozwiązaniem jest powrót do sklepu, celem zakupienia do niej ciepłej, najlepiej bajowej, podszytej misiem (bo ziąb przecież!) i może też być z kapturem, wygodnej, na suwaczek, no i zapewne z przeceny stosownej bluzy.
Tylko jakby tu nie zmazać tego stuprocentowego zadowolenia z Mżonkowej twarzy?
Poczekać na odwilż.
- Tak, taki jest teraz plan!
Ponieważ szydercze pomruki lodówki zostały już wcześniej wyciszone, obiektem naszego zainteresowania miała być jedynie, pominięta wcześniej z listy zakupów, chemia.
Świadomość, że gorączka przedświątecznych szaleństw w supermarketach jest w toku, opracowaliśmy plan - wejść, wziąć, płacić, wyjść! Plan perfekcyjny, zapięty na ostatni guzik.
I chyba właśnie ten guzik bezczelnie wpadł w tryby całego planu.
Nie powiem, bo chemia zakupiona, a my kierujemy się zgrabnie, krokiem posuwistym do wyjścia. Lecz oko nienasycone, rozganiane, bezwiednie prześlizguje się po witrynach butików, atakowane co rusz kolejną obniżką, no i ten cały promocyjny asortyment wbija się jak zadra w to oko.
Mżonek zdaje się być odporny, a może bardziej przymyka te swoje ślepia zmęczone.
Moje ostatnio wyleczone, więc pewnie nabrało dzikiej ostrości i nie może się powstrzymać.
W pewnej chwili, zupełnie jakbym była trafiona strzałą Amora, albo innego kurdupla ze skrzydłami, opanowała mnie dzika żądza posiadania puchowej pikowanej kamizelki z kapturem.
- Przecież ziąb! Taka kamizelka jest mi natentychmiast niezbędna do życia. Bez niej nie przetrwam tej zimy.
I wciągam Mżonka w to całe szaleństwo.
Właściwie nie wiem czym go przekonałam? Czy pod moim nosem zawisły dwa wielkie sople lodu? Czy raptem zsiniałam przemarznięta? Jakimś cudem argumenty przemówiły.
I stało się, zawisła przede mną! Śliczna, wiśniowa, pikowana, na suwaczek, z kieszeniami, z kapturem, z troczkami, jeszcze do tego przeceniona, cudnej urody kamizelka. Między nami chemia, no miłość od pierwszego wejrzenia.
Więc wzięli, zapłacili, wyszli. Przecież taki był plan!
Mżonek zadowolony, że Mirabelka nie będzie marzła. Mirabelka zadowolona z posiadania.
Wracamy do domu, 200% chemii spoczywa w bagażniku.
Hmmm, no i jak by tu teraz napomknąć, że owe wiśniowe pikowane cudo, nie ogrzeje ni jak moich odramiennodonadgarstkowych części ciała? I że właściwie w takiej formie, to nadaje się jedynie na grzyby. A grzyby już posuszone, właściwie same wchodzą do pierogów.
Jedynym rozwiązaniem jest powrót do sklepu, celem zakupienia do niej ciepłej, najlepiej bajowej, podszytej misiem (bo ziąb przecież!) i może też być z kapturem, wygodnej, na suwaczek, no i zapewne z przeceny stosownej bluzy.
Tylko jakby tu nie zmazać tego stuprocentowego zadowolenia z Mżonkowej twarzy?
Poczekać na odwilż.
- Tak, taki jest teraz plan!
sobota, 8 grudnia 2012
Kosmitka
Wbrew opinii publicznej, co wypada, a czego nie wypada, gdy ma się dzieści w kwartecie.
Korespondując bezpośrednio z widokami aury zaokiennej, wytargałam zimowo copke, z warkocami, z łowcej wełny, po bockach. *
I będę sobie teraz wyglądać jak Przedszkolak. Pal sześć co inni na to.
Skoro nie załamałam się nawet wtedy, gdy sędziwy, półgłuchy pan w przychodni, wyszeptywał do sąsiadki obok, notabene na całą przychodnię, kierując drżącym palcem w moją stronę, aczkolwiek już z mniej drżącym spojrzeniem:
- Kiedyś Kochana, to golili tak głowy przy ataku wszawicy!
Czym oczywiście wzbudził ogólne poruszenie, u sąsiadki nieznaczne zaczerwienienie, ale we mnie już reakcji nie było.
Wyłapuję jednak kątem oka, którego podobno nie posiadam, że nadal jest trendy moherowy berecik i to koniecznie z antenką.
(Antena podejrzewam niezbędna do odbioru niebiańskich fal z eteru.)
I nie wiem czemu (podświadomość działa) opracowuję teraz chytry plan, owinięcia głowy folią aluminiową, co by zakłócić przepływ kosmicznej, bądź dyrektorskiej energii.
No bo kto powiedział, że antena musi być skierowana w górę?
A jak te moje dwa warkoce zsynchronizują się z ET? Mogę przecież zgubić drogę do domu i zaplątać się w jakiejś przymarzniętej piaskownicy.
Dla niewtajemniczonych, to nie jest zdjęcie Mirabelki w copce!
(* akcenty gwary, by się przydały, ale umieścić między literkami nie podołam)
Korespondując bezpośrednio z widokami aury zaokiennej, wytargałam zimowo copke, z warkocami, z łowcej wełny, po bockach. *
I będę sobie teraz wyglądać jak Przedszkolak. Pal sześć co inni na to.
Skoro nie załamałam się nawet wtedy, gdy sędziwy, półgłuchy pan w przychodni, wyszeptywał do sąsiadki obok, notabene na całą przychodnię, kierując drżącym palcem w moją stronę, aczkolwiek już z mniej drżącym spojrzeniem:
- Kiedyś Kochana, to golili tak głowy przy ataku wszawicy!
Czym oczywiście wzbudził ogólne poruszenie, u sąsiadki nieznaczne zaczerwienienie, ale we mnie już reakcji nie było.
Wyłapuję jednak kątem oka, którego podobno nie posiadam, że nadal jest trendy moherowy berecik i to koniecznie z antenką.
(Antena podejrzewam niezbędna do odbioru niebiańskich fal z eteru.)
I nie wiem czemu (podświadomość działa) opracowuję teraz chytry plan, owinięcia głowy folią aluminiową, co by zakłócić przepływ kosmicznej, bądź dyrektorskiej energii.
No bo kto powiedział, że antena musi być skierowana w górę?
A jak te moje dwa warkoce zsynchronizują się z ET? Mogę przecież zgubić drogę do domu i zaplątać się w jakiejś przymarzniętej piaskownicy.
Dla niewtajemniczonych, to nie jest zdjęcie Mirabelki w copce!
(* akcenty gwary, by się przydały, ale umieścić między literkami nie podołam)
piątek, 7 grudnia 2012
Mówię sobie - niepokorna
Za rękę nie chodzę na skróty, teraz łapię równowagę łażąc po krawężnikach.
Ja na przekór, ty wprost do fotela się garniesz. Noga na nogę, skulony siadasz. Z siłą ciążenia garb gniecie mocniej, nie pozwala latać.
Kiedy prostując plecy, przekornie staję w obcasach na wysokości zadania, zgrabnie wycofujesz się tyłem. Kłaniam się nisko, siwieją ci skronie. Ganiam wróżki, układam pasjansa, nie wnikasz. Mówisz przepraszam.
Nie jestem w stanie pojąć słów rykoszetem odbitych, szaleństw na żyrandolu, oczu zawieszonych w strumieniu światła - argumenty mową trawą skoszone, przy kolejnych język już skołowaciał.
A ty znów mówisz – Pokorne ciele dwie matki ssie.
Ech! Z pochyloną głową drętwieje kark i duma.
- I o co tyle krzyku?
- Czy wyglądam jak krowa?
Aż chce się zaryczeć.
Ja na przekór, ty wprost do fotela się garniesz. Noga na nogę, skulony siadasz. Z siłą ciążenia garb gniecie mocniej, nie pozwala latać.
Kiedy prostując plecy, przekornie staję w obcasach na wysokości zadania, zgrabnie wycofujesz się tyłem. Kłaniam się nisko, siwieją ci skronie. Ganiam wróżki, układam pasjansa, nie wnikasz. Mówisz przepraszam.
Nie jestem w stanie pojąć słów rykoszetem odbitych, szaleństw na żyrandolu, oczu zawieszonych w strumieniu światła - argumenty mową trawą skoszone, przy kolejnych język już skołowaciał.
A ty znów mówisz – Pokorne ciele dwie matki ssie.
Ech! Z pochyloną głową drętwieje kark i duma.
- I o co tyle krzyku?
- Czy wyglądam jak krowa?
Aż chce się zaryczeć.
Widoki
Zerkam przez okno. Pogoda wredna bez zmian.
Domy rozbuchane, na środku parking, w koło drzewa jakby prehistoryczne.
Odchylam się do tyłu zaplatając ręce nad głowę...
No, nie mam domu na plaży, kolekcji drogich win, wieczorowej sukni, kubańskich cygar i czerwonego ferrari...
Na ścianach półki wypełnione płytami, filmami i książkami, bez imienia.
Sporo roślin uwięzionych w doniczkach.
Zbieranina mebli, z których każdy ma indywidualną osobowość.
Z głośników dobiegają odgłosy moich dzieci.
Posypię ziemniaki koperkiem. Wieczorem zanurzę się w pianie.
Zapach lata, zboża i żniw.
Domy rozbuchane, na środku parking, w koło drzewa jakby prehistoryczne.
Odchylam się do tyłu zaplatając ręce nad głowę...
No, nie mam domu na plaży, kolekcji drogich win, wieczorowej sukni, kubańskich cygar i czerwonego ferrari...
Na ścianach półki wypełnione płytami, filmami i książkami, bez imienia.
Sporo roślin uwięzionych w doniczkach.
Zbieranina mebli, z których każdy ma indywidualną osobowość.
Z głośników dobiegają odgłosy moich dzieci.
Posypię ziemniaki koperkiem. Wieczorem zanurzę się w pianie.
Zapach lata, zboża i żniw.
środa, 5 grudnia 2012
Pieszkom
Od tygodnia Kermit* się wściekał.
Krzyczał na mnie, powarkiwał i obwieszczał co rano całemu światu, skamląc w niebogłosy, że zostawiam go na zimną, świętą noc samego pod domem.
- Niewdzięcznik!
Przecież karmię go olejem, zapewne z pierwszego tłoczenia, a żarty jest - nie powiem, że mało!
O ogumienie zadbałam. Może nie nówka sztuka, ale nie ma co wybrzydzać, podeszwa całkiem jeszcze przyzwoita.
Dolałam też płynu do spryskiwaczy, co by mógł wyrażać te swoje emocje przy –22C, przecież nigdy nie wiem kiedy się rozbeczy.
A gdy ściągam z niego puchową pierzynę, to jeszcze zawsze podrapię go po pleckach.
I jak tu mówić o współpracy?
No dziś przeszedł samego siebie. Właściwie to ja się przeszłam.
A, że jego nastroje udzielają się moim, ja też skowyczę Mżonkowi od tygodnia.
Mżonek litościwy, zamówił wizytę u stosownego doktora.
Doktor na NFZ widocznie już nie przyjmuje, bo ma skasować nas na cztery stówki.
Nie w ciemię bity ten doktorek, takich jak Kermit, ostatnio niezadowolonych, ma pewnie tysiące.
Tak więc Kermit, na swojej kozetce dziś jeszcze powinien dojść do siebie.
Nam po stracie czterech stówek, może to zająć troszkę więcej czasu.
Kermit* - pewnie to jakieś zboczenie, ale mam manię nazywania rzeczy po imieniu, z resztą innych istot żywych również. Przyznam się Wam, to jest zakaźne, to się udziela.
Krzyczał na mnie, powarkiwał i obwieszczał co rano całemu światu, skamląc w niebogłosy, że zostawiam go na zimną, świętą noc samego pod domem.
- Niewdzięcznik!
Przecież karmię go olejem, zapewne z pierwszego tłoczenia, a żarty jest - nie powiem, że mało!
O ogumienie zadbałam. Może nie nówka sztuka, ale nie ma co wybrzydzać, podeszwa całkiem jeszcze przyzwoita.
Dolałam też płynu do spryskiwaczy, co by mógł wyrażać te swoje emocje przy –22C, przecież nigdy nie wiem kiedy się rozbeczy.
A gdy ściągam z niego puchową pierzynę, to jeszcze zawsze podrapię go po pleckach.
I jak tu mówić o współpracy?
No dziś przeszedł samego siebie. Właściwie to ja się przeszłam.
A, że jego nastroje udzielają się moim, ja też skowyczę Mżonkowi od tygodnia.
Mżonek litościwy, zamówił wizytę u stosownego doktora.
Doktor na NFZ widocznie już nie przyjmuje, bo ma skasować nas na cztery stówki.
Nie w ciemię bity ten doktorek, takich jak Kermit, ostatnio niezadowolonych, ma pewnie tysiące.
Tak więc Kermit, na swojej kozetce dziś jeszcze powinien dojść do siebie.
Nam po stracie czterech stówek, może to zająć troszkę więcej czasu.
Kermit* - pewnie to jakieś zboczenie, ale mam manię nazywania rzeczy po imieniu, z resztą innych istot żywych również. Przyznam się Wam, to jest zakaźne, to się udziela.
Matka też człowiek
I tak co rano, człowiek pędzi na złamanie karku, albo i innej części ciała i Młodszego podtrzymuje za kaptur, żeby szybciej przebierał nogami, a zachował nadal całe półmleczne uzębienie.
I na garb wrzuca:
- plecak z pełną zawartością naukową Młodszego, śniadaniem i półlitrową butelką napoju;
- torebkę też, a jakże, (no bo dokumenty, no bo portfel, jakieś leki, kosmetyki, długopisy, notes, siatka ekologiczna złożona w sześcian, co pomieści i chleb i pięć kilo ziemniaków, fajki uzbrojone w sześć zapalniczek i zapałki, gdyby z niewiadomych powodów gaz odcięli);
- dzierży klucze od mieszkania, od samochodu;
- dwie smycze już po kieszeniach, przecież z psami człowiek wyjdzie, jak wróci;
- resoraka czerwonego (marka w niepamięci);
- telefon (no bo zapewne uratuje człowiekowi życie, jak zabłądzi w drodze do szkoły);
- mnóstwo innych potrzebnych niepotrzebnych rzeczy;
I wybiega taka matka, jak człowiek spokojnie przed dom i tu jeszcze czeka poranne obmiatanie i obdrapywanie bałwana.
- Świece żarowe na dwa razy, tylko pamiętaj!
Pamięta. Słowa Mżonka rzecz święta.
- Uff, zapalił!
Chwila relaksu. Odjeżdża spod domu i osiągając magiczną barierę dźwięku 40-stu km/h dociera do szkoły.
- Dzień dobry Pani,
- Dzień dobry,
- Proszę przodem,
- Zdążymy,
- Jak się spało?
Schody w górę, schody w dół. Przepycha Młodszego, jeszcze oczu nie rozkleił.
Rozwija z szalika, z czapki, z kurtki, kilkuminutowe poszukiwanie kapci (widocznie robiły komuś za piłkę do nogi).
- Są!
Zmieniamy.
- Miłego dnia,
I upodabnia się do karpia - przecież matka, przecież człowiek.
- No mamo!
Właściwie już ze spojrzeniem odpłynęła cała ikra.
- Dzwonek, leć!
Poleciał.
Matka o dwóch garbach.
Z plecakiem wychodzi ze szkoły.
I na garb wrzuca:
- plecak z pełną zawartością naukową Młodszego, śniadaniem i półlitrową butelką napoju;
- torebkę też, a jakże, (no bo dokumenty, no bo portfel, jakieś leki, kosmetyki, długopisy, notes, siatka ekologiczna złożona w sześcian, co pomieści i chleb i pięć kilo ziemniaków, fajki uzbrojone w sześć zapalniczek i zapałki, gdyby z niewiadomych powodów gaz odcięli);
- dzierży klucze od mieszkania, od samochodu;
- dwie smycze już po kieszeniach, przecież z psami człowiek wyjdzie, jak wróci;
- resoraka czerwonego (marka w niepamięci);
- telefon (no bo zapewne uratuje człowiekowi życie, jak zabłądzi w drodze do szkoły);
- mnóstwo innych potrzebnych niepotrzebnych rzeczy;
I wybiega taka matka, jak człowiek spokojnie przed dom i tu jeszcze czeka poranne obmiatanie i obdrapywanie bałwana.
- Świece żarowe na dwa razy, tylko pamiętaj!
Pamięta. Słowa Mżonka rzecz święta.
- Uff, zapalił!
Chwila relaksu. Odjeżdża spod domu i osiągając magiczną barierę dźwięku 40-stu km/h dociera do szkoły.
- Dzień dobry Pani,
- Dzień dobry,
- Proszę przodem,
- Zdążymy,
- Jak się spało?
Schody w górę, schody w dół. Przepycha Młodszego, jeszcze oczu nie rozkleił.
Rozwija z szalika, z czapki, z kurtki, kilkuminutowe poszukiwanie kapci (widocznie robiły komuś za piłkę do nogi).
- Są!
Zmieniamy.
- Miłego dnia,
I upodabnia się do karpia - przecież matka, przecież człowiek.
- No mamo!
Właściwie już ze spojrzeniem odpłynęła cała ikra.
- Dzwonek, leć!
Poleciał.
Matka o dwóch garbach.
Z plecakiem wychodzi ze szkoły.
wtorek, 4 grudnia 2012
Samotność rozmieniona na grosze
Spotykamy się w sklepiku, ja po bułki, On po chleb.
Sędziwy Pan z marmurową pooraną twarzą. W tych bruzdach z bliska widać kurze łapki przy oczach. Kilka lat temu te oczy jeszcze się śmiały.
Płaszcz przytulony do pleców, które garną się do ziemi. Przy kieszeni rozdarcie zamknięte mozolnie palcami kobiety, brak jednego z guzików. Szalik w zielono-czerwoną kratę, wełniany wgryza się w szyję.
Starzec sunie cicho, zbyt cicho w stronę kasy. Rozglądam się i przystaję jeszcze na chwilę przy regale. Staję za nim.
Gdy prosi o chleb jego słowa mają zapach tego chleba. Przy płaceniu przelicza grosze skrupulatnie z matematyczną precyzją. Uśmiecham się, ale spuszcza wzrok zawstydzony równaniem na minus. Schylam się i podnoszę złotówkę trzymaną wcześniej w dłoni. Dotykam jego ramienia, jest kruche jak skrzydło ptaka. Teraz ja zawstydzona podaję monetę, tłumacząc, że mu wypadła.
Wychodząc uśmiechamy się do siebie.
Przestaję się spieszyć.
Sędziwy Pan z marmurową pooraną twarzą. W tych bruzdach z bliska widać kurze łapki przy oczach. Kilka lat temu te oczy jeszcze się śmiały.
Płaszcz przytulony do pleców, które garną się do ziemi. Przy kieszeni rozdarcie zamknięte mozolnie palcami kobiety, brak jednego z guzików. Szalik w zielono-czerwoną kratę, wełniany wgryza się w szyję.
Starzec sunie cicho, zbyt cicho w stronę kasy. Rozglądam się i przystaję jeszcze na chwilę przy regale. Staję za nim.
Gdy prosi o chleb jego słowa mają zapach tego chleba. Przy płaceniu przelicza grosze skrupulatnie z matematyczną precyzją. Uśmiecham się, ale spuszcza wzrok zawstydzony równaniem na minus. Schylam się i podnoszę złotówkę trzymaną wcześniej w dłoni. Dotykam jego ramienia, jest kruche jak skrzydło ptaka. Teraz ja zawstydzona podaję monetę, tłumacząc, że mu wypadła.
Wychodząc uśmiechamy się do siebie.
Przestaję się spieszyć.
niedziela, 2 grudnia 2012
Wczorajsze kino
Doszłam do wniosku, zapewne mało odkrywczego, że jeszcze jedynie stare polskie filmy, nie przygniatają ogromem pustych wyuczonych dialogów, tak jakby o pokolenie wcześniej ludzie mieli o wiele więcej do powiedzenia, niż dziś.
I nie cofam się wcale, aż do kina przedwojennego gdzie Eugeniusz Bodo czarował swoim tembrem głosu i błyszczącymi włosami, potrafiąc onieśmielić dowcipem w najbardziej szarmanckim stylu.
W dzisiejszym kinie wyrażanie emocji lub dowolne określenia sytuacji można zamknąć w nawiasie słów takich jak kurwa - dla dezaprobaty, albo wyrażenia zachwytu - ja pierdolę!.
Staram się nie popadać we frustracje, ale gdy włączam telewizor mam uzasadnione podejrzenia, że flesze odmóżdżyły dzisiejszych celebrytów, bo jak tu mówić o aktorstwie, które uprawia dzisiaj marketing niewątpliwie za cenę sławy.
A może kultura kina jest już passe, tak jak czarno-białe filmy, które dla co poniektórych zupełnie przestały mieć znaczenie, a zaczęły jedynie śmieszyć?
"Patrzę, patrzę na to... No i aż mi się chce wyjść z... kina, proszę pana...
I wychodzę..."
Tylko, że teraz się nie wychodzi, a wyjmuje zwyczajnie płytę z odtwarzacza.
I nie cofam się wcale, aż do kina przedwojennego gdzie Eugeniusz Bodo czarował swoim tembrem głosu i błyszczącymi włosami, potrafiąc onieśmielić dowcipem w najbardziej szarmanckim stylu.
W dzisiejszym kinie wyrażanie emocji lub dowolne określenia sytuacji można zamknąć w nawiasie słów takich jak kurwa - dla dezaprobaty, albo wyrażenia zachwytu - ja pierdolę!.
Staram się nie popadać we frustracje, ale gdy włączam telewizor mam uzasadnione podejrzenia, że flesze odmóżdżyły dzisiejszych celebrytów, bo jak tu mówić o aktorstwie, które uprawia dzisiaj marketing niewątpliwie za cenę sławy.
A może kultura kina jest już passe, tak jak czarno-białe filmy, które dla co poniektórych zupełnie przestały mieć znaczenie, a zaczęły jedynie śmieszyć?
"Patrzę, patrzę na to... No i aż mi się chce wyjść z... kina, proszę pana...
I wychodzę..."
Tylko, że teraz się nie wychodzi, a wyjmuje zwyczajnie płytę z odtwarzacza.
sobota, 1 grudnia 2012
Krew nie schłodzi się w żyłach
Mżonek przywiózł z Budy i Pesztu butelczynę Tokaji-a i Mirabelka miała w planach kosztować ten trunek na dzisiejszej imprezie imieninowo-rocznicowej u Babci Najświętszej i Dziadka Jasia. A że Mirabelka łyka paskudne piguły pozostanie jej dzisiaj dobrodziejstwo i moc źródlanej wody.
No i gdzie sprawiedliwość?
Dobrze, że Babcia Najświętsza od tygodnia krzątając się w kuchni, na pewno coś dobrego wyczarowała. Będę więc zajadać swoje smutki, w uroczystej atmosferze.
Kochani Rodziciele pamiętajcie, że Mirabelka Was Uwielbia, nawet gdyby na tej imprezie miała siedzieć o suchym pysku.
No i gdzie sprawiedliwość?
Dobrze, że Babcia Najświętsza od tygodnia krzątając się w kuchni, na pewno coś dobrego wyczarowała. Będę więc zajadać swoje smutki, w uroczystej atmosferze.
Kochani Rodziciele pamiętajcie, że Mirabelka Was Uwielbia, nawet gdyby na tej imprezie miała siedzieć o suchym pysku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)