z cyklu fakty i kity

z cyklu fakty i kity
- Malkontentem trzeba się urodzić - powiedziała dumnie Mirabelka.

piątek, 30 listopada 2012

Polowanie na muchę

Tytuł posta może wydawać się dziwny. Ale przecież nie zmieniłabym tak drastycznie gustów kulinarnych, więc proszę się już nie dziwić.

Gwoli wytłumaczenia …
(byłam przygotowana, że Pan Word podkreśli mi wyraz „Gwoli” i tu się zdziwiłam! – jestem jednak zacofana)
… Dorastający otrzymał latem w prezencie urodzinowym formikarium. Dla niewtajemniczonych formikarium, to takie mieszkanie dla mrówek, albo jak kto woli sztuczne mrowisko do hodowli i obserwacji mrówek. Z początku mieszkała tam królowa i piętnaście robotnic Lasius niger, ale królowa okazała się być nadzwyczaj płodna i teraz mieszka tam już około setka mrówek.
Gdyby ktoś chciał zostać myrmekologiem, jest wiele ciekawych i profesjonalnych informacji w sieci, ja jako naturszczyk nie czuję się upoważniona.
-Ale w czym problem?!
Mrówkom do prawidłowego funkcjonowania przydałby się teraz zimowy odpoczynek, taki okres zwany jest hibernacją. Tylko, że nasza Mania (królowa) nie przestaje znosić jaj, ciągle są nowe larwy i kolejna masa mrówek.
No przecież nie włożę jej nienarodzonych dzieci do lodówki, nie jestem potworem, zatem będę musiała je nadal dokarmiać. Tylko jeśli udało się Wam zauważyć, liczebność latających owadów ostatnio drastycznie spadła. A od samego miodku to już na pewno je mdli.
Gdyby więc ktoś upolował gdzieś muchę, proszę o pilny kontakt na priv. Co prawda nie mam jeszcze koncepcji przesyłki, ale zapewne wspólnie coś wymyślimy.

A co do owadów latających, nie nasuwa się Wam pytanie:
- Czy ćmy lecą do światła, bo aż tak boją się ciemności?

czwartek, 29 listopada 2012

Ktoś puka w szybkę?

Kilka dni temu, za przykładem dziadka Jasia, ustawiłam karmnik na balkonie.
U dziadka sikorki uwijają się jak w ukropie, przylatują pojedynczo, stadnie, całymi chmarami jak u Hitchcocka.
Choć ścieżka dźwiękowa u dziadka jednak bardziej relaksacyjna, no i jakby ptaszki przyjemniejsze.
Żeby się przygotować, ograbiłam wcześniej dziadka Jasia z odpowiednich nasion słonecznika.
Podobno - Te czarne nasiona słonecznika są odpowiednie, a te co ty masz, dłubane i pasiaste to już niekoniecznie.
Wszystko pięknie zamontowane, kot przegoniony, zwołuję dziatwę na przedstawienie i co? Porażka! Ani jednej sikorki, ni skrzydełka, ni piórka. Nie mówię, że zupełny pomór na ptaki, bo w tle gołębie, kawki i jakieś wrony. Stołówka jednak maleńka przystosowana na mniejsze gabaryty ptactwa. No zero zainteresowania.
Dzieciaki znudzone, ja zirytowana, ale i tak dotrwałam do wieczora, ciągle wgapiając się w okno.
No i nastał tydzień posuchy. Nie budziły mnie słodkie trele, aż do dziś.
- Jest! Śliczna sikoreczka - żółciutki brzuszek, na główce czarny berecik, białe paseczki na skrzydełkach – cudeńko. A popiskuje, a kręci łebkiem, a uwija się przylatując i odlatując na chwilkę, by znów wrócić. Teatr.
Ma już imię, będzie Zuzią. Tylko czy Zuzia przyprowadzi koleżanki?
Oczywiście opracowuję już plan z dodatkowym montażem słoninki, a jak będzie zainteresowanie to i z połówką świniaka.
- No przecież muzyki lepiej się słucha w stereo.

środa, 28 listopada 2012

Kobieta


Miałam silną potrzebę umieścić to skradzione z Facebooka zdjęcie u siebie. Nie wiem tak dokładnie co mnie do tego popycha, ale uwielbiam to zdjęcie. Bo i zdjęcie jest piękne i ta kobieta jest piękna. Może aura tego dymu z papierosa daje mu życie?

ZNACHORSTWA CIĄG DALSZY…

Możecie się śmiać, albo nie, ale za namową doświadczonej sąsiadki Pani Irenki (no jak się ma na karku 70 krzyżyków to doświadczenie jakieś jest, prawda?!) zgodziłam się zagrać rolę dziecka z czworaków do nagonki u Barei.

A wygląda to tak…

- nie, nie, nie! Nie liczycie chyba, że prześlę stosowną SŁITFOCIĘ?!

Mogę jedynie opisać obrazek jaki przez krótką chwilę uwiecznił się w odbiciu lustra.
Tak więc: do bolącej strony twarzy, przymocowałam za pomocą szmaty (rolę szmaty odgrywa moja ulubiona tęczowa apaszka, co by tak smutno nie było) ogromny liść kapusty. Liść ten wcześniej został poddany procesowi gniecenia, miażdżenia, tłuczenia, walenia wałkiem do ciasta, przez wcześniej wspomnianą dojrzałą dość sąsiadkę Irenkę. Po wypuszczeniu chyba ostatnich życiowych soków (mówię tu o liściu, nie o Pani Irence), przywarł do policzka jak ulał i mam nadzieję, że nie na stałe. Teraz oczekuję na efekty. Jeszcze nie wiem czego się mogę spodziewać, bo zaskoczona nie uzgodniłam tego dokładnie z sąsiadką, ale głęboko wierzę, że nie zaszkodzi. Sama natura! No może jeszcze trochę mam małe wątpliwości czy pomoże. Się zobaczy, jeśli starczy mi sił spojrzeć w lustro.
Pewnie to zabobony, ale przecież nikt nikogo nie wkłada do pieca na trzy zdrowaśki, prawda?

wtorek, 27 listopada 2012

Agnieszce...

Właściwie cały czas zastanawiam się jak zacząć. Może tak jakoś, trochę od dupy, czyli tej drugiej strony.

Babcia Najświętsza, nie zawsze była babcią, na początku była matką,
- Jakież to oczywiste, zaczynam chyba kręcić.
Ale do rzeczy!
Więc matka najświętsza,
- Teraz to dopiero maryjnie wybrzmiało, (liczę na waszą – przecież nie swoją - inteligencję, że wiecie o co mi chodzi) miała córki dwie…
- Tu bardziej zbliżam się do sedna.
Pierwszą - mądrą, zdolną, piękną, no i (tę/tą – miewam problemy) drugą - mniej mądrą, mniej zdolną, no i trochę mniej piękną (w końcu uroda - rzecz względna).
No, a że kiedyś wszystko było prostsze, bo wystarczyło powiedzieć, „to twój bałagan, sama sobie sprzątaj”, albo „oddaj to moja bluzka”, albo ” jesteś głupia ty krowo”, albo dodać „To ty, a ja?!” (to jest dopiero wkurzające, ona coś o tym wie, byłam w końcu specjalistką w mało-inteligentnych ripostach), a potem, jakgdybynigdynic wypłakiwać się sobie na ramieniu, np.: jacy to faceci są wredni i takie tam.
A, że teraz już nic nie jest proste, dystans się zmienił.
I nie chodzi tu o jej przeprowadzkę na koniec świata, chociaż jak dla mnie Nadarzyn i wsie okoliczne, są końcem świata, tylko o ten dystans, co powstał kiedyś z jakichś już mniej lub bardziej ważnych powodów.
Z czasem te niektóre powody pozacierały się, a inne jeszcze gniotą w żebra, ale przecież nie powiemy sobie „daj sobie z tym spokój ty głupia krowo”, no zwyczajnie już nie wypada!
A właściwie to o czym ja chciałam?

– No tak, znów wrócić trzeba do sedna.

Korzystając więc z dobrodziejstw cywilizacji, chciałam powiedzieć, że nadal Cię Siostrzyczko Kocham.
A wybrałam tę/tą (mówiłam, że mam problemy – możecie mnie potem naprostować) formę, a nie inną, aby przesłać Ci urodzinowe życzenia.
Forma jak forma, ale w sumie czemu nie obwieścić światu, że moja siostra postarzała się o kolejny rok (tym samym i ja nie jestem młodsza).
- To wcale nie jest bezczelne, przypominam, że Wam również latek nie ubywa!

Tak więc moja Młodsza Siostro! (nigdy nie usłyszałaś – młodsza siostro – no taki prezent chciałam Ci dzisiaj zrobić)

Życzę Ci, aby zawsze dystans się zmniejszał, aby słońce świeciło dla Ciebie miłością, aby deszcz padał na Ciebie jedynie szczęściem, żeby wszystko z pozoru trudne, stawało się dla Ciebie proste.

Chyba nie bardzo umiem składać życzenia, ale chcę powiedzieć, że te kilka słów wyrwałam razem z żebrem dla Ciebie i że są cholernie szczere!

poniedziałek, 26 listopada 2012

SŁÓWKO O KSIĄŻKACH

Dzisiejszej nocy, z powodów wiadomych - nocy bezsennej (tych co nie znają powodów wiadomych, odsyłam do posta wcześniejszego, a ciemności tejże nocy trochę powinny się rozjaśnić) skończyłam czytać „Kulkę z chleba” Kolskiego.
Pozycja gorączkowo wcześniej poszukiwana przeze mnie i zdobyta dzięki przychylności i zaradności przyjaciół z Facebooka, gdyż w wersji papierowej w księgarniach zupełnie nie do zdobycia.

Ale nie będzie tu recenzji tej książki. Krytycy, przeciwnicy, poplecznicy, wystarczająco się już o niej wypowiedzieli. A ja sama mam kilka przeczących sobie i skrajnych zdań na jej temat.

To było tylko tytułem wstępu.
Teraz przechodzę już prawie płynnie do treści właściwej...

Zasłyszałam kiedyś - i to było chyba u Agnieszki Chylińskiej, że książka z biblioteki jest jak facet, który miał mnóstwo kobiet.
No i prawie bym się podpisała pod tą tezą, gdybym sama nie twierdziła, że książka z biblioteki jest jak kurwa, bo nie masz nawet pojęcia ilu podnieconych ludzi ją miało i komu to ona sprawiła przyjemność. Pominę jej wszystkie przelotne (mniej lub bardziej) związki z przypadkowymi macaczami w księgarni.

Dla książki chcę być tą pierwszą, dotykać jej niepospiesznie, choć zachłannie. Smakować, węszyć, zostawiać swoje odciski palców. Porzucać na półkę, a potem wracać bezkarnie i nawet gdy smęci, odkładać na poduszkę i zasypiać przy niej.

A teraz znów nie wiem w co oczy włożyć?
Coś polecicie?!

niedziela, 25 listopada 2012

ZNACHOR

O drobiu nie chcieliście, więc i o kaczce nie będzie. A mogłabym o niej mówić godzinami. Mniam.
A tak, niestety inna opowieść.

Przebudziłam się, gdy jeszcze noc przeciągała się ze świtem…ale nie będę dziś koloryzować, tak tylko tytułem wstępu.
Od kilku dni kurewsko (nie przeproszę za to słowo, bo adekwatne) boli mnie ząb. Właściwie to okoliczne zęby, pół szczęki, momentami cała szczęka, okoliczne uszy, głowa, dwie głowy…ech! Ból rozrywa moje nerwy po kawałku, czasem nawet całymi połaciami.
A że okrutny Morfeusz już nie chciał się mną zajmować i skoro już przyszło przebudzenie, przystąpiłam do praktyk paramedycznych. A ponieważ nie posiadam oficjalnych kwalifikacji do praktyk czysto medycznych, pozostało jedynie znachorstwo szeroko rozumiane w tym temacie.
Poczęłam więc naparzać rumianku, goździków i to wszystko w oparach sody (producent nazywa ją oczyszczoną). Naustawiałam parujące jeszcze specyfiki przed sobą na umywalce w kolejności, chociaż nie pamiętam już jakiej i z siłą mniejszego lub większego wodospadu, zaczęłam opłukiwać tym paszczę.
Po godzinie walki, nikt nie chciał zwyciężyć, a co dopiero dać za przegraną. Nawet gdybym miała ochotę w tej walce skopać komuś tyłek, musiałam oswoić się z porażką. No i przegrana stała się moim wybawieniem, bo przyszło olśnienie. Sięgnęłam z apteczki, o piętro wyżej niż umywalka, specyfik - Ibuprom, zapewne wymyślony też przez znachorów, ale już w białych kitlach, oczywiście w dawce powielonej. Nie było szału, choć trochę zelżało. Ale mogłam znów wrócić i zaprzyjaźniać się w ramionach Morfeusza. Wszystko ma jednak swoje konsekwencje. Zupełnie tego ranka nie szło mi wstawanie. Nie nadszedł spodziewany koniec świata, nie przyniósł mojemu losowi większej ulgi, ale jest szansa, że nieprzespana noc przyjdzie jeszcze po swoje. I obym znów nie musiała bawić się w znachora.

sobota, 24 listopada 2012

pajechali

Dziś rewizyta.
Jedziemy na kaczkę do Babci Najświętszej.

Jeśli będziecie chcieli, opowiem jak kaczka, oczywiście jak będzie o czym gadać. ;)

piątek, 23 listopada 2012

PRAWIE O ŚWICIE

Rano wpadli rodzice, bo byłam na ich trasie do lekarza. Potem mieli w planach zakupy w pobliskim Realu.
W sumie ostatnio nie bywam w tym markiecie, bo zaprzyjaźniłam się mocno z owadem takim jak Biedronka. Jednak wizja nieofoliowanego sera żółtego i wędliny na wagę, była mocno kusząca.
No i podła córka, co by dupki z domu nie ruszać, złożyła zlecenie.
A, że rodzice nakryli mnie z rana jeszcze w ciepłej pidżamce, no to oczywiste, że liczyłam na to, iż okulary mieli odpowiednio zaparowane.
Więc, gdy Oni za drzwi, ja za szmatę i heja! odgruzowywać co tylko się dało i co łatwo wpaść mogło w ich (szczególnie Babci Najświętszej) wysublimowane oko.
Tak się sprężyłam, że starczyłoby czasu zrobić krótki, bo krótki, ale szalik na drutach.
Po rozprężeniu, gdy tylko wrócili, zjedlimy wspólne, świeże, rodzinne śniadanko.
Wspólne, ponieważ Młodszy z powodu wiecznego ostatnio choróbska zasiedla się w domu, a i Dorastający ma przez święto szkolne, wolne od tejże szkoły - fakt z Faktów, jedynie Mżonka nie było, ale to ostatnio rzecz oczywista, w końcu skoro mój Mżonek jest z zawodu Derektorem, to się samo rozumie przez sie, że w rozjazdach.
I powiem Wam, że w odgłosach mlaskania Piękna to była Chwila.
I nie ważne, że mój ślicznie odkurzony dywan mógłby teraz robić za stołówkę dla sporego stadka kaczek, że w kuchni pogrom okrutny, że zmywarka się skurczyła, od tego ciągłego zmywania.
Nic to! Obraz się namalował.
Ja nie wiem co autor miał na myśli, ale tak jakoś mi się skojarzyło - "Śniadanie na trawie" Édouarda Maneta.

środa, 21 listopada 2012

WIRUS

Czemu Wirus? Bo kiedyś chciał znaleźć swego żywiciela, a potem przeniósł się drogą kropelkową, najpierw z oczu, potem prosto do serca.

Może dla niektórych to tylko opowiadanie o oczach. Tylko czy one były jakieś specjalne?
Przecież wystarczyło zajrzeć w te oczy głęboko i przez chwilę tak popatrzeć.
Nie, nie było tam niczego wyjątkowego. Niczego, poza tym szczególnym spokojem i dojrzałą mądrością, która nie wymaga słów. Jednak mieć przy sobie taką głębię, wtedy zawsze można spojrzeć, zatrzymać się w biegu i przypomnieć co jest ważne.
Ale prawdą jest, że w tej wielkiej, załzawionej czerni od dłuższego czasu mieszkał strach i tęsknota.
W pierwszych dniach można było przeczytać w nich jakąś chorobę szukania. Nie wyostrzały się na niczym, ani na nikim konkretnie. One szukały, szukały, szukały, bez ustanku. Przecież w tych oczach mogła jak w lustrze odbijać się bezgraniczna miłość. I można było odwzajemnić tą miłość, tylko nie kopniakiem, nie razem, ale zwyczajną ludzką czułością.
A może to opowiadanie o małym psie w wielkim mieście, który miał mieć pełną rodzinę kochających go ludzi. Miał być bezpieczny, szczęśliwy, kochany. Dobry Pan Bóg nie wytłumaczył, które serca miał na myśli i coś stanęło na przeszkodzie. Może zwyczajne ludzkie decyzje. Więc został wystawionym na ulicę jak niepotrzebna rzecz. Przeraźliwie chudy, bo jedynie skóra trzymała się kości jak życia, a uszy z czasem i tak oklapły zrezygnowane.
Czy współczucie ostygło w ludzkich sercach na dobre? I czy ta blizna na szyi mówi, że ktoś chciał go do siebie przywiązać? Przecież nie znalazł się tu, żeby tylko być i być, i nic więcej.

Znalazł się jednak psi Anioł i to z dobrymi koneksjami. Więc pobiegł za nim parę ładnych kilometrów, jeszcze wtedy nie wiedząc, że biegnie drogą do domu.
Teraz, gdy kładzie głowę na moich kolanach, nadal mam jakiś przenikliwy skurcz w sercu.
W końcu wniósł do naszego domu kolejną porcję radości i teraz kropla po kropli wlewa się w życie. Jeszcze tylko na spacerach odszczekuje wroga. Ale przyjdzie jeszcze taki czas na ciszę.



wtorek, 20 listopada 2012

DRO MADER

Jak zwykle wielkie zgromadzenie przy żuku Pana Tomka.
Ustawiam się zupełnie bezszelestnie w długim ogonku, ale zaczynam tracić pozycję już na starcie.
Dwie okutane starsze panie zajęte rozmową, w ogóle mnie nie zauważają i wciskają się pomiędzy dary natury, a mnie.
A we mnie zupełny brak woli walki. Potulny baranek się zbudził. Przyszło więc odstać, dwa kalafiory, dwa kilogramy ziemniaków i po jednej białej kapuście dłużej - o płatnościach i marudzeniu nie wspomnę.
Wreszcie ja! Uderzam jak z kałasznikowa - co by nic nie umknęło mojej wątpliwej pamięci.
- Kortlandy i Lobo Pan zważy!
Czekają zapakowane już w siatce (sama macałam, sama wzięłam).
- Dwa kilo marchewki, pięć kilo ziemniaków, jeszcze pietruszka, seler, por, koperek, natka, szczypiorek, no i jeszcze dwa kilo cebuli.
- A kapusta kiszona jest?
- W wiaderku trzy-kilowym.
- To też poproszę.
- Orzechy są!
Oceniam. Zbyt twarde do zgryzienia.
Całe szczęście, że Pan Tomek ma ograniczony asortyment.

Zbieram te wszystkie siatki: jedna, druga, trzecia, wiaderko, czwarta, piata. Szczęśliwa. Kompozycja idealna - niczego za dużo, niczego za mało.
A jednak włączam rozczarowanie. Bo rąk Pan Tomek nie miał na stanie, a moje tylko do pary. Garby nabierają wody, ale z miesiąc na pustyni wytrzymam. Taki to ze mnie dromader.
No to idę, mościć się teraz w kuchni.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Nie ma to jak Mżonek przy garach

Tylko wrócił z pracy i opanował moje królestwo, jakby był samozwańczym Master Chefem w restauracji Jordiego Cruza w Barcelonie, posiadającej dwie gwiazdki Michellin.
- Zapewne dają tam tłusto jeść, bo Michelin od zarania dziejów jest napompowanym po stokroć bałwanem i nie opuszcza mnie przeczucie, że o oponach też już coś było.
Nie będę opowiadać o przegrzebkach, czy takich tam podobnych, choć przyznać się muszę, że przegrzebki kojarzą mi się jedynie z przegrzebanym śmietnikiem, albo inną mazią, (prawdą jest, że Arogant i Prostak to moje drugie imię).
Oczywiście też nie byłabym sobą, gdybym nie wpadła na nauki do wujka Googla i nie dowiedziała się, że to jakieś małże od Świętego.
Więc (wracając do tematu) Mżonek przytargał wczoraj do jaskini padlinę zaróżowioną, soczystą, która jako żywa jeszcze wczoraj pamięcią sięgała "do tych łąk zielonych (…) do tych pagórków malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem" - aczkolwiek poddaną już procesowi mielenia jak trzeba.
I z szamańskim artyzmem, tudzież innym okultyzmem, zmienił jej formę, w niebanalnej urody tuzin mielonych. My, Dzicy z jaskini, zwabieni aromatycznymi woniami i smakami, zapamiętamy wzruszenie dożywotnio jako poemat i nie ukryjemy go przed światem, gdyż przyjęliśmy posiłek nadzwyczaj przyjaźnie i z rozkoszą. Mżonek w nagrodę nie usłyszał – Oddaj fartucha! Będzie teraz wielbion przez kolejna dni, miesiące i lata.

środa, 14 listopada 2012

Jutro też będzie dzień.

Dziś znów deszcz staje się świadkiem mojego przebudzenia.
Wyjeżdżające auta sapią monotonnie, ale jeden przeraźliwy pisk nasiąknięty wilgocią przyciąga mnie do okna.
Moje odbicie w szybie paruje tracąc ostatnie zapasy ciepła. Szkielety drzew, żylaste krzewy, zniechęcone psy i ludzie w swych posturach zadziwiająco nieostrzy zaglądają sobie pod skórę, ale nie patrząc w oczy. W tych oczach zaćmienia słońca.
Postać wtulona w gruby czerwony szal, jedyny kolor w tym czarno-białym obrazie jak z filmu Lista Schindlera, wydaje mi się, że oszczędza energię.
W tym obrazie nie ma miejsca dla mnie. Nie będziemy mówić sobie po imieniu.
Ciągle patrzę. Może się czegoś nauczę, choć mam świadomość, że ten obraz odebrał mi prawo stałego pobytu na mojej ciepłej wyspie.
Jutro też będzie dzień.

wtorek, 13 listopada 2012

W cieniu Światła.

Przyszło zapotrzebowanie na moją osobę i stawiłam się na kolejnym przedkomunijnym zebraniu w Kościele.
Podpisuję obowiązkową listę. Próbuję poczuć się wygodnie, bezpiecznie, jak przy niedzielnym stole.
W półmroku On jest światłem, wyraźnie i bezsprzecznie. To przecież mój dom.
I wychodzi mądry, nawykły do przemówień aktor i zastrasza struchlałe owieczki diabłem.

Trzy cztery, Amen. Waży się wino.

Wracam z domu do domu.
Pod presją zbudziła się wątpliwość.

wtorek, 6 listopada 2012

Myślę, że jestem.

Chodzę na palcach, a ślady wycierają się same.

Oddycham delikatnie, żeby się nic nie rozpadło od głębszego westchnienia. Rozróżniam kolory, nie tylko czarny i biały, odnajduję się także w szarościach.

Ja się nie chowam, a nawet gdy chowam głowę w piasek, to dupa wystaje na wierzchu.

Myślę, że jestem.
Li tylko w szczególnym zaćmieniu umysłu.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Proszę o łagodny wymiar kary.

Jedno dziecię posłałam dziś do szkoły po ponad dwutygodniowej nieobecności, za to drugie przytargałam dziś ze szkoły bo sobie zagorączkowało.
A sama w półślepa, bo znów mi pękła rogówka. Komponuję się w tym klimacie idealnie.

Uwielbiam sezon jasień-zima („uwielbiam” - czytać proszę z największą ironią jaką możecie sobie wyobrazić).
No i deszcz zmył mi głowę, przyjaciółka też się dziś o to postarała.
No czuję się winna jak cholera i to z posmakiem czerwonego wytrawnego. Szkoda, że w życiu trudniej o happy end niż w kinie.
Ona wie, że ją kocham, Ona wie, że uciekam przed światem jak tylko coś kłuje w tyłek.

Ona mi wybaczy i ja to wiem. To jest Przyjaźń.

piątek, 2 listopada 2012

Z czekoladą w bucie

Nowa szafka na buty i dyskretne porządki.
Wysypałam piasek z butów, ze świadomością, że słońce zaświeci już pod innym kątem.
Poprzekładałam trampki bo nieodporne na deszcz, ale zawsze wiedziały jak poprowadzić mnie i wybrać słuszny kierunek.
Wypolerowałam niezniszczalne glany, oddając im i sobie skradzione lata młodości.

A teraz nagroda i aromatyczna kawka w ulubionym kubku, ciepły koc, pachnąca nowością książka, no i kawałek czekolady, najlepszy gdy dzielony na dwoje…, troje, czworo, …sześcioro, hmmm

...no dobra czekoladę mogę sobie darować.
Pożarli!

czwartek, 1 listopada 2012

W ZADUMIE

Zgarbione postacie wtulone mocno w kołnierze i szaliki, w życie.
Nagie chryzantemy na marmurowych płytach ogrzewane jedynie światłem, bez dostępu do ziemi.
Przytłoczona wonią wosku i parafiny wyczytuję kolejne nazwiska, imiona, daty narodzin i zgonów, dla zwykłego przechodnia anonimowe statystyki.
Nie potrafię odczytać tych wszystkich historii, które kryje kamień. Czy ktoś kochał tych ludzi, czy oni kochali? A chciałabym dostrzec w tej płycie nagrobnej pomnik z życia, który opowie o ludziach coś więcej niż tylko to, że umarli, bo żyli.